21 kwietnia 1959 roku na świat przyszedł brytyjski muzyk Robert James Smith, lider legendarnej grupy The Cure. Charyzmatyczny wokalista i gitarzysta jest jednym z symboli nowej fali. Nurtu, który na trwałe odmienił oblicze muzyki.
Z pewnością Smith nie należy do osób o łatwym charakterze. Historia The Cure dobitnie pokazuje, że muzyk jest "konsekwentnie niekonsekwentny", często zmienia zdanie, nie potrafi na dłużej zatrzymać przy zespole żadnego współpracownika (o czym najlepiej świadczy bardzo zmienny skład grupy, niemal od samego początku jej istnienia).
"Lullaby" (1993)
Mimo zawiłych ścieżek Smitha i jego cudownego muzycznego dziecka, na hasło The Cure reagują niemal wszyscy. Zarówno osoby zachwycone mrocznym, depresyjnym zabarwieniem piosenek grupy, jak i optymistycznym, pełnym euforii obliczem kapeli. Zespół założony w 1976 roku (na początku jako Malice) - obok grup takich jak Joy Division czy Depeche Mode - jest jednym z najbardziej znanych zespołów, jakie pojawiły się na scenie muzycznej w niezwykłych latach 80. Kreatywność Smitha sprawia, że ciężko jednoznacznie zaklasyfikować twórczość The Cure. Dlatego zespół, w którego piosenkach pobrzmiewa typowy brytyjski post punk, rock gotycki czy cold wave, najczęściej jest wrzucany do wielkiego wora o nazwie "rock alternatywny".** Należy pamiętać, że twórczość The Cure była również inspiracją dla zespołów britpopowych, wystarczy wymienić choć polską grupę eM z Trójmiasta, która jeszcze kilka lat temu wydawała się najpoważniejszą konkurencją dla Myslovitz.
"Just Like Heaven" (1987)
Z drugiej strony, można odnieść wrażenie, że modus operandi Smitha zaczął zawodzić, a panowie z zespołu uchodzą już tylko za przedstawicieli pewnej epoki, niż wciąż liczącą się na scenie kapelę. Tym bardziej, że The Cure na przestrzeni lat odeszło od swojego pierwotnego mrocznego klimatu na rzecz bardziej popowego przekazu. Niektórzy wytoczyli nawet wobec grupy i jej lidera poważne działa. Śmiałków nie brakowało również wśród liczących się muzyków.
Peter Hook, były basista Joy Divison i New Order tak charakteryzuje działalność Roberta Smitha i spółki:
Nie sądzę, żeby nas lubili. Ponieważ nam udało się być wiarygodnym i niezależnym jednocześnie. A oni… hmmm… w pewnym sensie się sprzedali. Myśleli zapewne – Chcielibyśmy być tacy jak Joy Division
"Forest" (1987)
Niezależnie od obecnej strategii działań The Cure i złośliwostek ze strony przedstawiciela konkurencyjnych (choć genialnych) kapel, Smithowi nie można odmówić jednego: zapisał w muzyce trwały ślad. To rzecz, o której marzy każy artysta. I nie chodzi bynajmniej tylko o całe rzesze fanów, naśladujących swoich idoli, również w sferze wizualnej (ach ten artystyczny nieład na głowie wokalisty!).
"Lovesong" (1989)
Młodzieńcze zainteresowanie Smitha muzyką Hendrixa, czy Thin Lizzy nie pozwalały mu się wpisać w konwencję punkową. Potrafił nawet wejść w klimat Motorhead, integrując się swego czasu z Lemmy Kilmisterem. Smith chciał różnicować aranże utworów, dlatego nie wpadł w konwencję, a wręcz przeciwnie miał zapędy prekursorskie, co stawia go teraz jako ojca chrzestnego kilku stylistyk, min. shoegaze, czy gotyckiego rocka. Wypracował swój charakterystyczny, indywidualny styl i obecnie postrzegany jest jako jeden z najlepszych przedstawicieli rocka alternatywnego
pisze Grzegorz Kasjaniuk na portalu wNas.pl.
"Friday I'm In Love" (1993)
Aby się "sprzedać", trzeba mieć coś do zaoferowania. Robert Smith na przestrzeni 30-kilku lat dorobił się prawdziwej marki. Teraz może od niej - bez skrępowania - odcinać kupony. Nikt nie będzie mu tego wypominał. Zwłaszcza w dniu jego 54. urodzin. "Artyście wolno więcej"... Zwłaszcza takiemu artyście!
Aleksander Majewski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/247857-54-urodziny-roberta-smitha-top-5-piosenek-the-cure