Otwieramy nowy cykl. Po „Niedzielnych kazaniach o popkulturze” brata Marcina i „Szafie Majewskiego” swoje propozycje przedstawi Łukasz Adamski. Nie zawsze polecane przez naczelnego wNas.pl filmy będą pozycjami wybitnymi. Autor zajmie się w rubryce mało popularnymi dziełami, które z różnych względów warto obejrzeć. Czasami dla muzyki, czasami dla jednego aktora albo tylko jednej sceny. Tym razem przedstawiamy film, który jest prawdziwą perełką kinematografii. Perełką zapomnianą i niedocenioną.
„Ta jedna noc” została zrealizowana przez Mike’a Figgisa dwa lata po jego największym triumfie w karierze- „Zostawić Las Vegas”. Ostatnie produkcje nietuzinkowego Brytyjczyka każą przypuszczać, że przejdzie on do historii główne dzięki przełomowemu obrazowi o alkoholiku, który postanawia zapić się na śmierć w „mieście grzechu”. Ja gdybym jednak miał zabrać na bezludną wyspę po jednym filmie ulubionych reżyserów, to Figgis byłby reprezentowany swoim dziełem z 1997 roku.
Zanim omówię „Tę jedną noc” chciałbym zatrzymać się na chwilę przy twórcy tego filmu, który zaszył się w ostatnich latach na festiwalach niezależnego kina, i trudno trafić na jego nową produkcję w polskich kinach. Lata 90-ty były jednak czasem rozkwitu talentu człowieka, który zaczynał swoją karierę artystyczną jako muzyk. W latach 1967-70 Figgis nagrywał z zespołem Charlie Wattsa z The Rolling Stones. Po krótkiej przygodzie z teatrem Figgis zajął się filmem. Jego debiut „Burzliwy poniedziałek” z Tommym Lee Jonesem, Stingiem i Melanie Griffith jest dziś jest uważany w wielu kręgach za kultowy. Bardzo dobre recenzje zebrał też jeden z ciekawszych policyjnych filmów „Wydział wewnętrzny” z Andym Garcią i Richardem Gere. Niektórzy krytycy filmowi uważają, że niespodziewany sukces „Zostawić Las Vegas”, który wciągnął Figgisa w hollywoodzką machinę spowodował, że filmowiec postanowił odciąć się od tego świata, i skierował się w stronę skromnego i eksperymentalnego kina.
Wielokrotnie wyjeżdżałem do Ameryki, ponosiłem porażkę i wracałem do Anglii. Starałem się zgromadzić fundusze, po czym je traciłem. Angażowałem aktorów, a oni odchodzili. W końcu kiedy udało mi się dopiąć na ostatni guzik sprawy administracyjne okazało się, że prawdziwa praca nad filmem dopiero się zaczyna, a ja nie mam doświadczenia.
mówił w jednym z wywiadów. Doświadczenia Brytyjczykowi nie zabrakło z pewnością podczas realizacji „One Night Stand” ( „Ta jedna noc”). Figgis opowiada historię odnoszącego sukcesy reżysera reklam telewizyjnych Maca Carlyle ( Wesley Snipes), który w czasie jednego z wyjazdów służbowych do Nowego Jorku odwiedza swojego przyjaciela ze szkoły filmowej. Charlie jest homoseksualistą i właśnie dowiedział się, że jest nosicielem wirusa HIV. W oczekiwaniu na wyjazd z hotelu kochający mąż i ojciec dwójki dzieci poznaje przelotnie piękną Amerykankę niemieckiego pochodzenia Karen (Nastasja Kinsky). Znajomość z Karen skończyłaby się na nic nieznaczącej rozmowie, gdyby nie fakt, że Max spóźnia się na samolot, i musi wrócić do hotelu.
Nieprawdopodobny bieg wypadków podczas nocnego spaceru po ulicach Nowego Jorku powoduje, że oboje w końcu spędzają ze sobą noc. To miała być ta jedna, jedyna noc słabości, o której Max po powrocie do pięknej żony w Los Angeles chce zapomnieć. Rok później Max wraca do Nowego Jorku by czuwać przy łóżku umierającego Charliego. Okazuje się, że upojna noc z nieznajomą kobietą przed 12 miesiącami nie zostanie wymazana z pamięci mężczyzny. Karen jest bowiem bratową konającego z powodu AIDS przyjaciela. „Ta jedna noc” okazuje się mieć swój nieodwracalny epilog.
Figgis w subtelny sposób opowiada o niespełnionych nadziejach pozornie doskonałego małżeństwa, impulsie, który potrafi przemeblować całe życie i zderzeniu się z ostatecznością osoby, która do niedawna była wyzwolonym królem życia. Bardzo ryzykowaną, ale trafioną decyzją było obsadzenie w głównej roli Wesleya Snipesa, który zapisał się w historii kina ( dziś siedzi w więzieniu za unikanie płacenia podatków) jako aktor kina akcji. Figgis pamiętał jednak, że Snipes ma potencjał dramatyczny, który pokazał m.in. w „Malarii” Spike’a Lee czy w „Tańcu na wodzie”. W „One Night Stand” Snipes porzuca wizerunek twardziela znającego rozwiązanie na każdy życiowy problem. Tutaj jest lekko zagubionym człowiekiem sukcesu z Los Angeles, który przewartościowuje całe swoje życie z zetknięciu się z obrazem umierającego druha. Świat bogatych japiszonów z show biznesu okazuje się nagle być nieznaczący w porównaniu z dramatem, jaki przeżywa jego najlepszy kumplem, z którym zdobywał niegdyś Nowy Jork.
Wielkim atutem tego filmu jest rola Roberta Downeya Jr. Zaledwie w kilka scenach, w jakich pojawia się dzisiejszy odtwórca roli Iron Mana potrafi on pokazać dramat artysty, libertyna i króla życia, który doświadcza zbliżającego się nieuchronnie czołowego zderzenia ze śmiercią. Patrząc na umierającego Charliego, który do ostatniej chwili pełna parą cieszy się życiem, miałem przed oczami ostatnie miesiące życia Freddiego Mercury, opisane przez jego kochanka Jima Huttona. Może Downey Jr. również czytał te wspomnienia? „Jestem przerażony śmiercią, ale jednocześnie cholernie mnie ekscytuje co będzie dalej”- mówi w ostatniej rozmowie z Maxem. To również on na łożu śmierci dostrzega wewnętrzne rozbicie u Maxa. To również w jego domu podczas imprezy z okazji jego kresu zdarzy się też zupełnie niespodziewany zwrot w życiu wszystkich głównych bohaterów.
Dzięki świetnemu doborowi obsady widzowie zżywają się w bohaterami. U Figgisa nie ma miejsca dla papierowych postaci. Nawet trzecioplanowa rola brata Charliego, Vernona ( Kyle MacLachan) jest nakreślona w sposób doskonały. Za pomocą kilku subtelnych gestów MacLachan pokazał skomplikowany stosunek ułożonego faceta do swojego rozbestwionego moralnie brata. Figgis buduje nastrój filmu doskonałą ścieżką dźwiękową. Reżyser sam komponuje do swoich obrazów muzykę, co powoduje, że jest ona integralną częścią opowiadanej historii. Kilka scen „One Night Stand” spokojnie mogłoby zaistnieć jako oddzielne muzyczne filmiki.
Oglądałem ten film w różnych okresach swojego życia na przełomie ostatnich 15 lat. Wczoraj odświeżyłem go sobie po raz kolejny. Za każdym razem film wywołuje podobne wrażenie. Jednak z każdym kolejnym rokiem życia widza staje się on także głębszy i bardziej poruszający. „Zostawić Las Vegas” jest bez wątpienia wstrząsającym filmem dla każdego, kto miał nieprzyjemność obcowania z alkoholikiem. „Ta jedna noc” powinna natomiast dotknąć każdego, kto uważa, że poukładał sobie raz na zawsze życie. Warto zobaczyć, że jeden impuls potrafi je totalnie poprzekładać.
Łukasz Adamski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/247789-z-kolekcji-zapomnianych-filmow-adamski-przedstawia-ta-jedna-noc