Nie żyje MARGARET THATCHER. Przypominamy recenzję "ŻELAZNEJ DAMY"

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
screenshot z YouTube
screenshot z YouTube

Była brytyjska premier Margaret Thatcher zmarła w wieku 87 lat. Przyczyną śmierci wielkiej osoby był udar. Odeszła wielka polityk. Antykomunistka, wolnorynkowiec, zbawca Wielkiej Brytanii i nieśmiertelna inspiracja dla milionów ludzi. Pogromczyni socjalistów i lewicy. Cześć jej pamięci! Składając jej hołd prezentujemy recenzję filmu o "Żelaznej damie" z genialną Meryl Streep.

Tego filmu po prostu nie wypada nie obejrzeć. I nie chodzi tylko o miłośników polityki i historii: gdyby robić filmy tylko dla nich, producent poszedłby z torbami. Nie wiem, jaki był zamiar twórców, ale przy okazji portretu Margaret Thatcher powstał film o tym, co najważniejsze. Co zostaje, gdy patrzymy na życie z perspektywy osiemdziesięciolatka.

Przeciętny Polak uważa wszystkich polityków za „k.... i złodziei”, więc z własnej woli raczej nie straci dwóch godzin, aby oglądać historię ich życia. A co dopiero jakiejś pani z Londynu i to z zeszłego stulecia (dla niektórych to brzmi chyba jak czasy Mieszka I)? Więc nie będę nikogo przekonywał, że warto pójść do kina aby zobaczyć portret jednego z niewielu polityków (i - jakby chciały feministki - polityczek), których/e można by w drugiej połowie XX wieku bez jakichkolwiek wątpliwości zakwalifikować do kategorii Mężowie (bądźmy konsekwentni – i Damy) Stanu. Zacznę z innej strony: film zobaczyć warto, żeby zobaczyć refleksję kobiety po osiemdziesiątce. Spoglądającej wstecz i próbującej ustalić - na przeglądarce własnego życia – co się udało, a co nie; co było ważne, a co – przy końcu życia – okazuje się być błahostką, pianą niesioną przez rzekę.

Filmowa Margaret Thatcher, podobnie jak jej pierwowzór, ma charakter. Widać to w gronie mężczyzn, którzy wahają się, nie umiejąc podjąć decyzji. Margaret jest wśród nich obca: kiedy trzeba, podejmuje decyzje i nie ma w niej wahania. To kwestia charakteru. Jest w filmie świetna scena u lekarza, który bada „starszą panią” i za wszelką cenę starając się odnaleźć jakieś dolegliwości. Pyta się w tym celu: „jak się czujesz, Margaret?”. Bohaterka odpowiada: „Dlaczego pan się pyta jak się czuję? Wszyscy teraz pytają ‘jak się czujesz?’ Nikt nie pyta ‘co myślisz?’ A przecież to, o czym myślimy, tym się stajemy. No więc, panie doktorze, myślę że czuję się świetnie”. I taka jest ta filmowa Thatcher – zawsze w kontraście do mężczyzn-polityków, w dużej mierze bawidamków z dobrych rodzin, po Oxfordach czy innych Cambridgach. Wśród nich ona, córka sklepikarza, często jedyna, która miała – proszę wybaczyć mi dosadność, ale to najlepsze co mogę napisać – to, co oni powinni mieć w portkach.

Gdy podczas wojny o Falklandy, jeden z admirałów pyta o argentyński krążownik w pobliżu strefy wojennej, pytając, co z nim zrobić, filmowa Thatcher odpowiada „Po prostu go zatopcie!” Ale to nie jest brawura, bo cenę podejmowania takich decyzji poznajemy w kolejnej scenie: gdy pani premier do późna w nocy własną ręką pisze listy do rodziców wszystkich poległych żołnierzy z osobna, zaznaczając że jeszcze nigdy premier Wielkiej Brytanii wysyłając „naszych chłopców” na wojnę, nie miał matczynego serca, krwawiącego na wieść o każdym poległym synu... Ale taka była konieczność i Thatcher nigdy – jak to się mówi w futbolu – nie odstawiała nogi. To się nazywa charakter: robienie tego, co należy w danym czasie, bez względu na słabości czy niesprzyjające okoliczności. Nie wiem, czy taki był zamiar autorów, ale wyszedł im wielki pean na cześć silnego charakteru – przymiotu zdaje się najbardziej cenionego wśród cór i synów Albionu i generalnie wszystkich Anglosasów. Kiedy filmowa lady Thatcher odrzuca możliwość rokowań z Argentyną, mówi że agresorzy muszą zostać ukarani a Wielka Brytania poprowadzi wojnę „do zwycięskiego końca”, bo „ofiara żadnego brytyjskiego żołnierza nie może pójść na marne”. Jakżeż brzmi to podobnie do Churchilla. Ówczesny premier mógł mieć depresje, które rozpędzał kilkoma szklaneczkami alkoholu, ale w głębi był typowym, dumnym synem Albionu, który nie pozwoliłby aby jego chwilowe słabości mogły decydować o tym, jak pracował na rzecz Imperium Brytyjskiego.

No więc charakter. Pytanie skąd? I tu znów, prozaiczna odpowiedź: rodzinny wzorzec. Nie wiem, czy twórcy filmu zdają sobie z tego sprawę, ale ich obraz to pochwała tradycyjnego modelu wychowania. Ojciec Thatcher był sklepikarzem, ale to właśnie on wpoił córce wszystko to, czym kierowała się w życiu. Mówił, że ma nie oglądać się na innych, żyć „życiem, które coś znaczy”. Wpoił jej poczucie godności wynikające z ciężkiej, samodzielnej pracy. I ten stoicyzm brytyjskiego mieszczucha, charakterystyczny rys „narodu sklepikarzy”, który tak irytował i Napoleona, i Adolfa Hitlera. Jest w filmie genialna w swej prostocie scena, gdy ojciec z matką i Margaret siedzą w piwnicy w czasie hitlerowskiego nalotu na miasto. Wśród bliskich odgłosów wybuchów, ojciec pyta z troską: „czy ktoś zakrył masło?” (chodziło o wielką górę sprzedawanego na wagę, a stojącego na kontuarze). Margaret podrywa się i wśród coraz bliższych odgłosów detonacji udaje jej się położyć szklaną kopułę na miejsce. Gdy wraca, słyszy z ust ojca... pochwałę, bo „nie ważne co się dzisiaj stanie, jutro jest nowy dzień i znów trzeba będzie handlować, jak zwykle”.

Jeśli nie przekonały Państwa zachęty o charakterze i wychowaniu, pójdźcie do kina dla aktorskiej kreacji Meryl Streep, za którą dostała trzeciego Oscara. Streep gra po prostu g e n i a l n i e, całą sobą. To typowe dla Thatcher grymasy na twarzy. Znakomita gestykulacja. Grając postać starszą od siebie o ponad dwadzieścia lat, Meryl Streep udowadnia, jak wielką jest aktorką. Przy okazji wielkie uznanie dla pracy charakteryzatorów – widz nawet przez chwilę nie podejrzewa, że zmarszczki na twarzy bohaterki rzeczywiście nie mają osiemdziesięciu kilku lat. Jak na razie Akademia Filmowa stanęła na wysokości zadania przyznając dwie nominacje do Oskara: dla Meryl Streep i charakteryzatorów właśnie.

Paweł Burdzy

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych