TOMASZ WYBRANOWSKI: Dlaczego w Polsce tak mało kręci się dobrych filmów?
XAWERY ŻUŁAWSKI: Sprecyzuj określenie „dobry film”.
„Prawda do bólu nas wyzwoli”. Skoro tak, to dlaczego w niemal wszystkich nowych polskich filmach (z niewielkimi wyjątkami) króluje „miłość, łatwość (alias „ładność”) i przyjemność”? To, co jest istotne dla nas, pokolenia „rozstaju dróg” – bo urodzonego na przełomie lat 60. i 70. – jest albo niepopularne, albo niemile widziane przez tych, którzy rozdają karty i rządzą w polskiej kinematografii oraz w mediach głównego nurtu.
Wiesz, powiedziałbym, że jest to bardzo, bardzo ciężkie pytanie. A wiesz dlaczego? Ponieważ w detalu musiałbym jednak coś w obronie polskiego kina powiedzieć. Trzeba mówić przez pryzmat pieniędzy i instytucji. Instytucji w Polsce, które tak samo przeżywają… Ja sam tego doświadczałem na przestrzeni dziesięciu lat przy realizowaniu dwóch filmów. Kiedy zaczynaliśmy robić „Chaos”, padła Agencja Produkcji Filmowych i przekształciła się w Polski Instytut Sztuki Filmowej. PISF zaczynał funkcjonować na nowych zasadach, tak więc w ogóle nie było możliwości pozyskania pieniędzy.
I można powiedzieć, że ponad dziesięć lat temu filmy realizowali naprawdę tylko dobrzy znajomi „wujka samo zło”, żeby tak nazwać sprawy po imieniu. Było tak, że starzy i doświadczeni reżyserzy, którzy byli najbliżej tych struktur dających pieniądze na produkcję, mieli się dobrze. W moim odczuciu z roku na rok Instytut Sztuki Filmowej nabiera pary i mimo że jest instytucją szalenie krytykowaną, to próbuje z tej krytyki wyjść obronną ręką.
Czasy niby inne, ale – w moim odczuciu – wciąż takie same.
Podzielam twoje zdanie. Panujący system w Polsce jest bardzo ciężki dla filmu. Dla przykładu, nie mamy czegoś takiego jak odpis od podatku, czyli praktykowane gdzieś indziej popularne sponsorowanie albo wprost nazywając rzeczy po imieniu, wykładanie przez instytucje, powiedzmy sobie, prywatne, niepaństwowe pieniędzy na film. W praktyce sponsorzy w kwestii pomagania finansowo filmowcom nie mają zysków realnych. Nikt wpływami za bilety nie będzie chciał się z nimi dzielić. To sprawia, że nie chcemy przyjąć sponsorów do filmu, czyli jakiejś dodatkowej gotówki.
Trzeba sobie też powiedzieć o innej kwestii. Zrealizowanie filmu trwającego około półtorej godziny, jaki by on nie był, kosztuje grube pieniądze. No i tu się zaczyna ten dramat. Z jednej strony instytucje, które się podejmują finansowania filmu, czują na sobie jakąś odpowiedzialność. Mamy na ten cel ileś tam milionów, pozyskanych od państwa w sposób konstytucyjny. Rodzi się pytanie: komu te pieniądze dać, a komu nie? Powaga sytuacji staje się prawdopodobnie dość nieznośna. Ja sam uczestniczyłem trzy razy, jako powoływany losowo tak zwany ekspert, w komisjach scenariuszowych. I nie jest to łatwa historia do ogarnięcia. Staje się wobec osób, które są z różnych dziedzin związanych z filmem i nawiązuje się dyskusja trwająca do późnych godzin nocnych. Co tu zrobić? Komu dać, a komu nie? Na swój sposób to jest obrzydliwe.
Wypada zapytać – co z prywatną inicjatywą wspierającą? Albo jeszcze inaczej: co mamy w Polsce w kwestii wspierania sztuki filmowej?
Tak naprawdę w Polsce nie mamy tak zwanej „prywatnej inwestycji”. Prywatna inwestycja zwraca się w stu procentach, kiedy widzowie tłumnie pójdą do kin. Co mamy w Polsce? Absolutną dominację filmów w stylu komedii romantycznych, miłosnych komedyjek, filmów dość błahych i miałkich ideowo i tematycznie. To jest dominacja na polskim rynku. W taki film mogą inwestować sponsorzy komercyjni, bo twórcy wiedzą, że film swoje zarobi i nie trzeba brać pieniędzy państwowych. Wiadomo, że na taki film pójdzie milion, dwa miliony ludzi, zaś pieniądze z biletów zwrócą koszty. A filmy trudne, szczególnie realizowane przez młodych ludzi… No, ale zaraz, gdzieś tu jest jakiś młody twórca… (śmiech)
Gdzieś to słyszałem: młody, zdolny i dobrze zapowiadający się. Czas nie ma żadnego znaczenia?
Spędziłem większość czasu na… próbach zrobienia jakichś filmów, a nie rzeczywiście je tworząc. I teraz, kiedy osiągnąłem wiek dojrzały, mam taką pozycję, że właściwie mogę marzyć. Po pierwsze, umiem już znacznie więcej, a po drugie, mam szansę te marzenia realizować. Wiem, że instytucja państwowa będzie chętna mi pomóc, jak spełni się wymogi tak zwanej komisji scenariuszowej. I w tej konkretnej kwestii udało się dojść do głosu w ciągu ostatnich czterech–pięciu lat kilku polskim starszym reżyserom. Bardziej starszym niż młodszym, właśnie pod czterdziestkę, którzy z jakąś lekkością i z humorem oraz z talentem pokazali trochę naszej polskiej rzeczywistości w rożnych barwach i odcieniach.
Tutaj mam ogromną nadzieję, że próg wiekowy zacznie się obniżać i do głosu zaczną dochodzić naprawdę młodsi od nas ludzie, którzy mają jeszcze tę młodzieńczą energię i te szalone pomysły, by robić, by realizować. Jak się kłami wbije w temat szukania kasy na realizację, to niestety nigdy już nie powstanie film „z zębem”, z pasją. Przez to cierpią wszyscy, i my, i widzowie. Jeśli spojrzymy na kinematografie zachodnie, to często się zdarza, że dwudziestoparoletni goście reżyserują filmy, o których my potem mówimy: „Niewiarygodne! Niesamowite! Mocne! Dobre!”.
Przed naszą rozmową obejrzałem jeszcze raz twój film „Chaos”. Za każdym kolejnym razem dostrzegam w nim rzeczy nowe. Czy ty wierzysz, że odrodzenie moralne Polaków, ludzi w średnim wieku jak my, jest jednak możliwe?
Chyba cię rozczaruję… Nie wydaje mi się, że jest szansa na jakiekolwiek odrodzenie. Dla mnie Polska jest bardzo przedziwnym miejscem.
„Chaos”, mimo zakończenia dość pesymistycznego, niesie dla mnie ogromną dawkę nadziei.
Ale też nie tak do końca… Ja bym bardziej powiedział tak: „Chaos” to film „zabawo–zabawny”. On się starzeje według mnie jak dobre wino. Im dalej jest od premiery, tym… więcej głosów. Dopiero teraz ludzie przychodzą i mówią: „Fajny film, wiesz? Podobał mi się. Kurde, na luzie i taki inny”. Z tym filmem było związanych tyle napięć i nerwowych sytuacji, że w ogóle mógł nie trafić do ludzi. Bardzo dużo było opinii negatywnych, szczególnie z mojego środowiska. Dopiero kiedy te emocje opadły, a wszyscy się trochę postarzeli, to w tym filmie znajdą tę pewną naiwność. Uważam, że chodzi o ten specjalny rodzaj wesołości, kiedy jest się dzieckiem albo dorastającym młodzieńcem i chce się spełniać własne marzenia, robić rzeczy, w które od zawsze się wierzyło. To hołd ideałom i temu, by nigdy ich nie deprecjonować.
Staram się robić takie filmy, jakich w życiu nie widziałem. Z całych sił usiłuję nakręcić film w taki sposób, aby dla mnie to też było takie NOWE. Chodzi o to, by potem móc powiedzieć: „Jakie to jest fajne, jakie to nowe” albo „Nie widziałem tego nigdy”. Ale potem, jak już uda mi się ten film zrealizować i go obejrzeć, to zauważam, że wiele rzeczy było już przeze mnie gdzieś zobaczonych, odłożonych w podświadomość, a potem nieświadomie podpiętych z powrotem. Potem zaczynam się zastanawiać, o czym jest film w ogóle. I jeśli to jest zbiorowa jakaś taka halucynacja, która się posługuje pewnym kodem, językiem, to w porządku, bo obraz jest cały czas uniwersalny. Jeśli ktoś próbuje w nim grzebać, to jak bardzo by nie wychodził formą, w treści musi zostać prastara antyczna konstrukcja.
Jak powstawał "Chaos"?
Na początku bez pieniędzy. Ja, Marian Prokop, Marta Kownacka i Ludwik Bater zebraliśmy ekipę ludzi do produkcji tego obrazu. Do pracy zaprosiliśmy wszystkich, których znaliśmy z planów filmowych i reklamowych historii.
Co ciekawe, nakręciliście najpierw końcówkę filmu. Potem obejrzeliście to wspólnie i zapadła decyzja: kręcimy dalej.
Dokładnie tak to było. Zdecydowaliśmy, że zrobimy najpierw dwa tygodnie zdjęć, które będą dotyczyć ściśle dwójki głównych bohaterów (Nikiego i Mańki – przyp. T.W.). Stwierdziłem, że pokażemy ich historię, losy jako te najfajniejsze, wplątane w przepiękne lato. Mieliśmy nadzieję, że gdy pokażemy, w jaki sposób chcemy poprowadzić naszą opowieść, to uda się nam uruchomić owych potencjalnych sponsorów, mecenasów i producentów, którzy uwierzą w film. Był jednak wielki problem z tym, że ludzie nie mogli sobie nijak wyobrazić, jak my chcemy to wszystko zrobić. To był scenariusz na ponad dwieście stron. Dodam, że scenariusz debiutanta i w dodatku jeszcze syna znanego reżysera! Wyczuwałem pewne zawirowania w stylu: „Pewnie mu się coś popierdoliło, bo chce robić film, ale jakim prawem?”. Trochę byli nieufni wobec mojej osoby tak w ogóle.
W dodatku tematyka, rzekłbym, punkowo–lewicowo–rewolucyjna.
…z anarchizującym scenariuszem, takim trochę nieprzyzwoitym… i marihuana, i kokaina, i ktoś komuś laskę robi. Mam do dzisiaj, a właściwie to Ludwik Bater ma zachowaną na wieki pierwszą recenzję, jaką dostaliśmy z agencji produkcji z Telewizji Polskiej. Napisano miedzy innymi, że – niedokładnie zacytuję z pamięci – „Film nie zostaje skierowany do produkcji, ponieważ epatuje przemocą, seksizmem i propaguje narkomanię”. Mamy to pismo. (uśmiecha się) Dano jednak trochę nadziei, gdyż w dalszej części tego pisma napisano, że jeżeli będziemy się starać robić „Chaos” jak film, jeśli popracujemy nad scenariuszem i w ogóle, to powinno zaskoczyć.
Ale nie zaskoczyło?
Nie tak, jak chcieliśmy. Ale na szczęście w TVP wiedzieli już o nas i akurat wtedy w ramach tej instytucji ukonstytuowała się specjalna komórka pod nazwą „Pokoje 2000”. Ta komórka posiadała do rozdysponowania jakieś drobne sumy na powstające filmy, które do tej pory nie miały szans na szczęśliwy koniec realizacji. Powiem szczerze, że zaczynaliśmy mieć taką paranoję i przekonanie, że tego filmu już nigdy nie skończymy. Od zrobienia zdjęć minęło ponad osiemnaście miesięcy. Stwierdziliśmy zgodnie, że mimo to będziemy się spotykać co dwa tygodnie w weekendy i na HD będziemy dogrywać ostatnie sceny. I udało się. Normalnie z DVD zdjęcia przerobiliśmy na taśmę. Chwilę potem dostaliśmy telefon z TVP, że przyznano nam 700 tysięcy! Wreszcie mogliśmy skończyć film.
Z „Wojną…” było już inaczej.
Tak, to już była zupełnie inna historia.
Jestem absolwentem literatury polskiej, ale ani razu nie przebrnąłem do końca książki Doroty Masłowskiej „Wojna polsko–ruska pod flagą biało–czerwoną”, choć miałem kilka podejść. A jednak Twoj sposób ukazania świata, naszego „polsko–wybranego”, urzekł mnie.
Powiedziałeś, że „Wojny polsko–ruskiej…” nie byłeś w stanie doczytać. Przyznam się, że ja też… Ale jako typowy Polak, jak tylko zrobiło się głośno o debiucie Doroty Masłowskiej, to książkę kupiłem natychmiast i zacząłem ją czytać. Stwierdziłem, że proza jest bardzo dobra, ale nie zechciałem czytać do końca. I tak sobie uknułem, że jeśli ktokolwiek zapyta mnie o Masłowską i „Wojnę…”, to odpowiem, że to taki odpowiednik „Ulissesa” Joyce’a…
Jak to się stało, że zostałeś reżyserem tego filmu?
W tym czasie pracowałem na planie „Pitbulla”. Zadzwonił do mnie Jacek Samojłowicz i zaproponował reżyserię tej powieści. I znowu, jako typowy Polak, wiedziałem, co to znaczy. Był to książkowy bestseller, o którym było bardzo, bardzo głośno. Każdy wie, ile kryje się w magiczno–historycznym haśle „wojna polsko–ruska”, które w sposób absolutny ściąga uwagę. Opowiem taką anegdotę. Na wsi wielu znajomych ludzi mi gratulowało, że robię „bardzo ważny i historyczny film”. Takie filmy wychodzą akurat spod ręki Jerzego Hoffmana, ale tak to już jest w naszej polskiej mentalności i psyche zakodowane…
Miałeś świadomość, że po sukcesie powieści wiele osób pójdzie do kina, aby porównać prozę Masłowskiej z delikatną materią tkanki filmowej?
Było to dla mnie oczywiste. Zastanawiałem się, czy będzie to sukces. Po cichu marzyłem, że tak…
Bez wątpienia możesz mówić o sukcesie, skoro w roku debiutu obrazu zobaczyło go 441 tysięcy osób, a „Rewers” Borysa Lankosza, tryumfatora 34. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, niewiele ponad 331 tysięcy widzów.
Sam widzisz, że czułem na sobie takie brzemię odpowiedzialności. Ale także wielką, taką megaradość, że jest tekst, na którym można popracować i zrobić to Coś, przez wielkie „C”. Czułem dużą wolność reżyserską. Przy robieniu filmu całkowicie autorskiego reżyser nie jest w stanie być odpowiednio krytyczny w stosunku do siebie i materii filmu, opowieści, którą chce przedstawić. Powiem wprost, przy produkcji „Wojny…” miałem wielką frajdę. Tak po prostu mogłem sobie w pewien sposób odpuścić swoje ambicje.
A Czy twoja wizja scenariuszowa prozy Masłowskiej bardzo różniła się od wizji Jana Jakuba Kolskiego?
Dostałem scenariusz pana Jakuba. Miałem też możliwość jego pełnej realizacji. Mogło tak być, ponieważ scenariusz został zakupiony przez producenta filmu, Jacka Samojłowicza. Muszę powiedzieć, że był to bardzo osobisty scenariusz Jana Jakuba Kolskiego i tylko on mógłby w pełni go zrealizować. Musiałbym się podpisać jako Żuławski junior w stu procentach pod tą filmową wizją książki Doroty Masłowskiej. Dlatego podjąłem się nieodpłatnie napisać go na nowo, po swojemu. Powiedziałem to producentowi, wiedząc, że nie ma ani grosza na kupno kolejnego scenariusza. Powiedziałem, że muszę to zrobić, bo inaczej nie będę w stanie zrobić tego filmu.
Nazwisko Żuławski przeszkadza?
Nazwisko Żuławski zarówno przeszkadza, jak i pomaga. Tak zwany pierwszy kontakt jest zawsze ułatwiony. Żuławski to dość znane nazwisko. W dodatku od razu nasuwa się obraz kontrowersyjnego ojca, chociaż nie tylko, bo też mamy w dawnych przodkach wielu znanych i uznanych. Kończąc, nazwisko jest znane i pięknie brzmiące. Pierwsze zainteresowanie ludzi jest znaczne, bo to nazwisko wciąż jest i funkcjonuje. Ale jest też sporo osób, które mają już wyrobione zdanie na mój temat, zanim się jeszcze poznamy. W tym względzie to bardzo przeszkadza. Poziom krytyki jest wyższy niż sympatia…
Pewien objaw typowego „polactwa”?
Na swój sposób tak. To znaczy na pewno te osoby przyglądają się bardziej wnikliwie temu, co robię… Mówi się trudno.
Czy kręcąc artystyczne filmy, można w Polsce, w naszym nadwiślańskim kraju, żyć godnie i… dobrze?
Powiem szczerze… Aby zarobić na własne cztery kąty, musiałem pójść do pracy. Zrealizowałem i mam w planach do zrobienia kilka rzeczy dla telewizji. Dzięki temu można ustabilizować swoją sytuację finansową. U nas w Polsce wciąż doświadczamy pewnego paradoksu, że z filmu fabularnego, kinowego hitu, który zrobi sukces frekwencyjny, reżyser tego obrazu ma… Nie wiem, jak to powiedzieć…
Może w tym miejscu trzeba zacytować pewną piosenkę Natalii Kukulskiej – „Im więcej ciebie, tym mniej”?
O, tak! Utrafiłeś w sedno. Z drugiej strony jednak sukces filmu fabularnego przekłada się na to, że reżyser otrzymuje coraz więcej propozycji właśnie natury telewizyjnej. No i to jest tak, jakby chodziło się codziennie do pracy.
Polska to dziś to beczka politycznego i społecznego prochu. Czy wierzysz, że może powstać dobry film o zdarzeniach ostatnich kilku lat, o naszej już niemal legendarnej „wojnie polsko–polskiej”? Wydarzyło się tyle rzeczy.
Cóż ja mogę rzec… Na pewno nie ja będę jego reżyserem czy scenarzystą. Uważam jednak, że jeśli ktoś ma taki pomysł i wizję, to absolutnie trzeba taki film zrobić. Tylko wydaje mi się, że my, Polacy, jesteśmy zbyt hermetycznym i mało hollywoodzkim – w tym konkretnym aspekcie – społeczeństwem, które niestety nie do końca rozumie takie rzeczy jak film i jego język. Wydaje mi się, że zbyt wiele osób mogłoby się poczuć takim ujęciem sprawy bardzo dotkniętych. Myślę, że Amerykanie byliby zdolni odseparować materię filmu od rzeczywistości. Mogliby zrobić na ten przykład na temat katastrofy rządowego samolotu pasjonujący thriller. Obawiam się, że emocje są wciąż zbyt świeże. W ogóle w Polsce te emocje polityczne są olbrzymie.
Ale twierdzimy zgodnie, że jesteśmy narodem wybranym
Absolutnie (uśmiech).
Rozmawiał Tomasz Wybranowski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/246756-xavery-zulawski-nie-widze-szansy-na-moralne-odrodzenie-polski