Opozycjonista bez ogródek o komunie. Recenzja książki „Pod czerwoną okupacją”

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. Materiały prasowe
Fot. Materiały prasowe

To jest książka, w której człowiek wolny opowiada, jak strzegł swojej wolności w warunkach zewnętrznego zniewolenia. Adam Macedoński – ma się wrażenie – od kilkudziesięciu lat był wszędzie tam, gdzie działo się coś, co mogło choć trochę rozkruszyć komunistyczny mur.

3 maja 1946 manifestuje z krakowskimi studentami (sam jest jeszcze uczniem). W październiku 1956 należy do Studenckiego Komitetu Rewolucyjnego wspierającego ruch destalinizacji. W 1960 jest w Nowej Hucie świadkiem obrony krzyża (później nazwanego Krzyżem Nowohuckim), w okresie Praskiej Wiosny kursuje pomiędzy zbuntowaną Pragą a Paryżem, wożąc Giedroyciowi materiały dla „Kultury”. W latach 70-tych zakłada Instytut Katyński, który wkrótce zacznie wydawać „Biuletyn Katyński” – podziemne pismo upominające się o prawdę o zbrodni Katyńskiej. Działa w KPN i w ROPCiO. Potem w „Solidarności”, za co zostaje w stanie wojennym internowany. Potem, po wyjściu z internowania - normalną koleją rzeczy, konspira… W gruncie rzeczy Macedoński spędził życie wymyślając coraz to nowe sposoby ustawiania się w kontrze do tego systemu.

A czym był ten system? Był na pewno brzydotą i prostactwem.

Książka zaczyna się opisem sowieckiej okupacji Lwowa. 9-letni chłopiec dużo jednak widział i dużo zapamiętał. Na pytanie, czy w jego pamięci wejście Sowietów, jest takie jak w innych wspomnieniach, czyli jako wejście barbarzyńców, odpowiada:

Kiedy Rosjanie weszli do Lwowa, to najgorszy był ten smród, który ze sobą przynieśli – straszny. Lwów jest pięknie położony na wzgórzach. Wszędzie ciągnęły się parki, ogrody, pełno kwiatów, krzewy bzu, kasztany jadalne. Miasto trochę zbliżone stylem życia do śródziemnomorskiego, bo codziennie było corso, wszyscy elegancko ubrani, spacerowali, spotykali się, kłaniali, zawierali znajomości, okazywali sobie wzajemny szacunek, prowadzili pogawędki. I nagle ten odór nadciągnął, taki straszny smród. Bolszewicy, którzy weszli, nie wyglądali jak armia – to była horda biedaków i żebraków, a do tego brudnych dzikusów. Płaszcze mieli postrzępione, niektórzy nosili takie długie, że po ziemi się za nimi wlokły, i szmaciane szpiczaste czapki. Nogi poowijanie szmatami, niejeden szedł boso. I wszyscy byli strasznie niscy.

Ten system wyprodukował niejeden paradoks. Na przykład taki, że jego ojcowie-założyciele niekiedy nie wytrzymywali spiętrzenia kłamstwa, które system manifestował, wyłamywali się, przechodzili na pozycje rewizjonistyczne, a czasem i dalej. Na przykład taki Stefan Staszewski. Okazuje się, że ma on coś wspólnego z działalnością Instytutu Katyńskiego, założonego przez Macedońskiego.

Mieszkali w bloku rządowym przy alei Wojska Polskiego, piękne mieszkanie, no i poznałem Stefana Staszewskiego, pierwszego sekretarza Komitetu Partii w Warszawie od 1955 do 1957 roku. Przesympatyczny stary Żyd przedwojenny, właściwie nazywał się Gustaw Szusterman, komunista-ideowiec. Opowiedział mi o ośmiu latach spędzonych w łagrze w Rosji, na Kołymie, kiedy Stalin w ramach czystek likwidował Komunistyczną Partię Polski. Jego żona Danuta Staszewska, świetna graficzka, dała mi linoryt Maski Boskiej Katyńskiej 40 na 30 centymetrów – ten dziś powszechnie znany. Powiedziała, że daje go Instytutowi, żebyśmy wykorzystali go tak, jak uznamy za pożyteczne. Spytałem, czy mam podpisywać jej nazwiskiem, odpowiedziała, że tę kwestie pozostawia do mojej dyspozycji i ja mam decydować.

Zaiste, różne rzeczy komunizm robił z ludźmi. Przeważnie ich odczłowieczał, ale bywało też zupełnie odwrotnie.

Adam Macedoński w rozmowie z Anną Zechenter, Pod czerwoną okupacją, Wydawnictwo AA, Kraków 2013

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych