Noworoczne kazanie, które wygłosił w katedrze w Essen jeden z liderów niemieckiej drogi synodalnej, biskup Franz-Josef Overbeck, mogło zadziwić wielu. Hierarcha powiedział m.in.:
Coraz większa liczba ludzi w naszym kraju żyje bez Boga i jest to dla nich zupełnie oczywiste. Nie potrzebują religii, wiary i żadnego Kościoła, żeby być szczęśliwi i zadowoleni. Prowadzą często spełnione życie i nie są ludźmi egoistycznymi.
Dostojnik dodał, że ci ludzie nie zwracają się do Boga nawet najtrudniejszych sytuacjach życiowych. Nawet w obliczu śmierci nie są w ogóle zainteresowani Bogiem. Biskup dodał, że nie powinno to jednak niepokoić katolików:
Apeluję o spokój. Nie musimy prowadzić misji na całym świecie i zdobywać ludzi dla określonej formy życia kościelnego. Wszyscy ludzie są wolni i takimi pozostaną. Bóg znajdzie drogi, by wprowadzić na właściwą ścieżkę także tych, którzy nie mogą albo nie chcą w Niego wierzyć.
Hierarcha wyjaśnił, że wystarczy, aby po prostu istniały miejsca, gdzie ludzie mogą być chrześcijanami, a już od ludzkiej wolności zależy, czy ktoś zdecyduje się na taki wybór. Dla słuchaczy, którzy mieli wątpliwości, czy nie jest to zerwanie z dotychczasową misją Kościoła, biskup miał uspokajającą odpowiedź:
Droga dzisiejszego Kościoła nie jest drogą długotrwałych pewników, uniwersalnych rozwiązań i nierozwiązywalnych struktur.
Od podboju do nieobecności
Po wysłuchaniu homilii biskupa rodzą się jednak pytania: Co w takim razie zrobić ze słowami Jezusa: „Ja jestem drogą i prawdą, i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze Mnie”? Co zrobić z Jego nakazem skierowanym do Apostołów (których następcą jest także biskup Overbeck): „Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu! Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony; a kto nie uwierzy, będzie potępiony”? Co zrobić ze słowami św. Pawła, że Bóg „pragnie, by wszyscy ludzie zostali zbawieni i doszli do poznania prawdy”?
Kazanie niemieckiego biskupa jawi się jako wynik ewolucji, którą zaobserwował już w 1969 roku Louis Bouyer, gdy zauważał, że niegdyś duchowni głosili, iż trzeba zdobyć świat dla Kościoła, a dziś głoszą, że Kościół musi ukorzyć się przed światem. Ożywiająca pokolenia misjonarzy idea „podboju” świata dla Chrystusa przekształciła się w ideę „świadectwa”. Ta z kolei zamieniła się w ideę „obecności”, która jest jednak tak bardzo niewidoczna, że aż nie do odróżnienia z nieobecnością. Francuski teolog już wtedy ze smutkiem konstatował, że Kościół przestał mówić o misji ewangelizowania świata, a zaczął twierdzić, że powinien jedynie pomóc światu uświadomić sobie nadprzyrodzone wartości, jakie ten już posiada.
Wiara jako przekleństwo
Wydaje się, że dziś ewolucja poszła jednak jeszcze dalej niż przedstawiał to ponad pół wieku temu Bouyer. Tę metamorfozę znakomicie opisał w swej książce „Pochwała sumienia. Prawda pyta serce” Joseph Ratzinger. Pozwolę sobie na dłuższy cytat z jego pracy, ponieważ przenikliwie analizuje on konsekwencje takiej postawy:
Pewnego razu starszy kolega, bardzo zaniepokojony sytuacją bycia chrześcijaninem w naszych czasach, w toku dyskusji wyraził opinię, że naprawdę powinniśmy być wdzięczni Bogu za to, że pozwolił tak wielu ludziom móc być niewierzącymi z czystym sumieniem. Istotnie, gdyby otworzyły się im oczy i stali się wierzącymi, nie byliby w stanie w świecie takim jak nasz udźwignąć ciężaru wiary i wynikających z niej obowiązków moralnych. Ale teraz, kiedy z czystym sumieniem idą inną drogą, mimo wszystko mogą osiągnąć zbawienie.
Tym, co mnie zdumiało w tym stwierdzeniu, nie była przede wszystkim idea błędnego sumienia, udzielonego przez samego Boga, aby móc ratować ludzi takim fortelem, idea, że tak powiem, ślepoty zesłanej przez samego Boga dla zbawienia tego ludu. To, co mnie niepokoiło, to myśl, że wiara jest ciężarem trudnym do udźwignięcia, i że jest odpowiednia tylko dla szczególnie silnych natur: wiara, będąc niemal formą kary, nie tylko nie czyni zbawienia bardziej dostępnym, ale je utrudnia. Dlatego szczęśliwy powinien być ten, kto nie jest obciążony koniecznością wiary i poddania się jarzmu moralnemu, jakie niesie ze sobą wiara Kościoła katolickiego. Błędne sumienie, które umożliwia łatwiejsze życie i wskazuje drogę bardziej ludzką, byłoby więc prawdziwą łaską, normalną drogą zbawienia. Nieprawda, trzymanie się z dala od prawdy, byłyby lepsze dla człowieka niż prawda. To nie prawda by go wyzwoliła, raczej powinien być od niej uwolniony. Człowiek czułby się lepiej w ciemności niż w świetle, wiara nie byłaby pięknym darem od Boga, lecz raczej przekleństwem.
W takim razie, jak radość może pochodzić z wiary? Kto w ogóle miałby odwagę przekazywać wiarę innym? Czy nie byłoby lepiej oszczędzić im tego ciężaru, a nawet trzymać ich z dala od niego? W ostatnich dziesięcioleciach tego typu koncepcje wyraźnie sparaliżowały dynamikę ewangelizacji. Kto pojmuje wiarę jako ciężar, jako narzucanie wymagań moralnych, nie może zachęcać innych do wiary, woli raczej pozostawić ich w domniemanej wolności dobrej wiary.
Z pustki serca milczą usta
Być może to jest najtrafniejsza diagnoza postawy wielu współczesnych teologów i duchownych. Z takim nastawieniem jednak ich misją staje się odpychanie ludzi od Kościoła, zniechęcanie, odstręczanie, obrzydzanie. W tej optyce, nie obciążając bliźnich jarzmem wiary, ułatwiają im zbawienie. Idąc tym tropem, można byłoby dojść do wniosku, że najwięcej dla zbawienia innych zrobili księża-pedofile, ponieważ nikt nie zrobił więcej od nich, by zohydzić ludziom Kościół. W tej perspektywie ich czyny nabierają wręcz charakteru zbawczego. Oczywiście jest to „imitatio perversa”, takie jest jednak logiczne pokłosie przyjęcia założeń, które krytykował Joseph Ratzinger.
Zapewne sami wyraziciele takiej postawy nie uświadamiają sobie konsekwencji własnego stanowiska. Być może ich problem leży gdzie indziej: głoszą taką wiarę, jaką sami wyznają. Nie ma ona dla nich wymiaru wyzwolicielskiego, lecz jest nałożeniem kolejnych ciężarów. Nie przynosi wolności, lecz kajdany. Nie ma w niej radości bycia chrześcijaninem i pragnienia, by podzielić się swym szczęściem z drugimi, bo „z obfitości serca mówią usta”. Jest raczej przykrym obowiązkiem, którego nie należy życzyć innym.
Czy może zatem dziwić patrzenie na ludzi niechcących poznać Boga i ignorujących Jego istnienie nawet w obliczu śmierci, jak na osoby szczęśliwe i spełnione? Czy może w tej sytuacji zaskakiwać powstrzymywanie wiernych od misji? Tylko czy taka jest powinność biskupa?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kosciol/719508-kosciol-bez-misji-czyli-wiara-jako-przeklenstwo