Rodzina, którą zamordowali Niemcy za przechowywanie ośmiorga ukrywających się w czasach okupacji Żydów, byłaby dziś pośmiewskiem lewicowo-liberalnych salonów.
Wielodzietna („osiemset plus!”), gorliwie katolicka („mohery!”), ze wsi Markowa („wieśniacy!”) byliby zapewne bohaterami złośliwych komentarzy w „Gazecie Wyborczej”. W domu czytali pisma religijne („ciemnota!”), w swojej biblioteczce mieli wiele pozycji związanych z Biblią czy Kościołem. W „Nowym Testamencie” Józef Ulma zakreślił rozdział „Przykazanie Miłości - Miłosierny Samarytanin”. Wiktoria, jego małżonka, gdy jeszcze pod panieńskim nazwiskiem Niemczak uczyła się w szkole miewała same czwórki i piątki, ale tylko z religii same piątki. Józef, gdy już założył rodzinę i prowadził gospodarstwo, samodzielnie zmontował radioodbiornik, korzystając ze specjalnie zamówionej instrukcji. Ciekawe czy dzisiaj by słuchał „Radia Maryja”. Dzięki licznym fotografiom jakie wykonał jeszcze przed wojną widać ich rodzinną wieś jako bogobojną, pracowitą, samorządną - gościli nawet samego Wincentego Witosa, wznieśli w miejscowości Dom Ludowy, z ogromną rewerencją odnosili się do kolejnych księży w parafii.
Słowem: polskość w pełnej krasie.
Niemiecka zbrodnia w Markowej jest dobrze opisana, ale w żadnym tekście o Ulmach nie da się pominąć tragicznego finału ich miłosierdzia wobec żydowskich braci. 24 marca 1944 przybyło do nich pięciu niemieckich żandarmów z porucznikiem Eilertem Diekenem na czele i z kilkoma granatowymi policjantami w asyście. O przebywających tam Żydach wiedzieli z donosu. Zamordowali wszystkich Żydów: Saula Goldmana oraz czterech synów: Barucha, Mechela, Joachima i Mojżesza oraz Gołdę Grunfeld, Leję Didner i jej córeczkę Reszlę. Gdy mordowali małżeństwo Ulmów, wołali w cały głos tak, by zastraszyć okolicę, że oto zabijają „polskie świnie”, które „ukrywały Żydów”.
Potem zamordowali ich dzieci, sześcioro, a siódme, w łonie matki, zginęło wraz z nią. Zapowiadana na 10 września beatyfikacja rodziny Ulmów będzie pierwszą w historii beatyfikacją także nienarodzonego dziecka. Dziś w Belwederze odbyło się spotkanie Komitetu ds. obchodów towarzyszących Beatyfikacji Rodziny Ulmów. Oprócz jednak państwowych, instytucjonalnych, kościelnych, w tym parafialnych, uroczystości, wyniesieniu na ołtarze musi towarzyszyć wiele współczesnych refleksji. Ulmowie swoim świadectwem - największym z możliwych - dowodzą bowiem, że wysiłek narażania siebie i bliskich dla ukrywających się Żydów wymagał nie tylko silnego charakteru ale i konkretnych źródeł moralności: głównie chrześcijaństwa w wydaniu katolickim, oraz polskości rozumianej jako aktywne podnoszenie swojej wspólnoty w rozwoju cywilizacyjnym (Ulmowie byli zaangażowani w lokalne inicjatywy, roboty, stowarzyszenia, edukację, kulturę).
Ulmowie, którzy zginęli za ratowanie Żydów, byli pobożną, wielodzietną i wiejską rodziną, świadomie byli związani z polskością, nawet przez polityczne zaangażowanie w ruch Wincentego Witosa. Z takich rodzin dziś śmieją się modne warszawskie redakcje, celebrytki z tatuażami od szyi po kostki, różne pary „adoptujące” psy i koty oraz cała gama postępowców. Śmieją się oni z tych wartości, które w czasie najczarniejszej próby zdały egzamin i pchały do ratowania Żydów.
Ale to będzie też powód, dla którego Ulmów się dziś przemilczy, przeinaczy, zbagatelizuje. Wielcy bohaterowie z polskiej prowincji nijak nie pasują do schematów, które mają nam historię stworzyć na nowo. Tym większy nasz obowiązek, by o Ulmach mówić, pisać, przekonywać i oczywiście - modlić się za nich i do nich.
Nie dajmy sobie takiej polskości odebrać.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kosciol/653714-dzis-byliby-wyszydzani-przez-salony-jako-mohery-i-ciemnota