To prawda, że „Wyborcza” pospieszyła się obwieszczając przełom w Kościele, a tymczasem ostateczny dokument Synodu jest od niego daleki.
W tym sensie rację ma Marzena Nykiel.
Pospieszył się Konrad Sawicki („Synod, którego abp Gądecki nie zrozumiał”, GW, 18-19.10.2014), mimo iż wspomniał pod koniec tekstu, że ostateczny dokument synodalny będzie zmodyfikowany w stosunku do „Relatio post disceptationem” podsumowującego pierwszy tydzień obrad. Pospieszył się, tym bardziej, Jarosław Mikołajewski, pisząc:
Rewolta synodu Franciszka polega na tym, że biskupi zaczęli uznawać wartość ludzkiego losu i uczą się za ten los nie potępiać. A ludzie wierzący w katolickiego Boga nie muszą wybierać między losem, a wiarą („Rewolta wielkiego synodu”, GW, 18-19.10.2014).
Biskupi jeszcze trochę potępiają, a katolicy jeszcze trochę muszą wybierać – na tym polega pomyłka Sawickiego, Mikołajewskiego, TVN-u i innych. Ale w przeciwieństwie do Marzeny Nykiel nie byłbym optymistą.
Niby katolik powinien wierzyć, że Duch Święty nigdy nie opuszcza Kościoła („I bramy piekielne nie przemogą go”, Mt 16, 18), ale ja jakoś zacząłem w to ostatnimi czasy wątpić. Bo może Pan Bóg zechce zesłać na swój Kościół nieznane dotąd plagi, takie, w których wszyscy się przestraszą „świata” i czmychną, tak jak już kiedyś posnęli Apostołowie, jak się zaparł Jezusa Piotr, i jak Go wszyscy (no, prawie wszyscy) opuścili w godzinie śmierci.
Zacząłem tak myśleć, czytając streszczenia „Relatio (…)”, zupełnie odwrotnie niż te miliony katolików, o których pisze „Wyborcza”, że czekali na takie słowa jak wędrowcy na kroplę wody na pustyni. Ja przeciwnie: gdy czytam, że porzucenie żony i dzieci to nic innego niż los człowieka, ot, tak się porobiło, jak przegrana w Toto-lotka, albo przebita opona na dziurawej drodze, to zaczynam pukać się czoło.
A gdy się dowiaduję, że część Episkopatu światowego tak myśli, a papież chyba (choć tego nikt do końca nie wie, może na szczęście) przychyla się do tego myślenia, przychodzi mi do głowy pytanie, którego przed tym pontyfikatem nigdy bym sobie nie postawił. Pytanie brzmi: po co mi jeszcze taki Kościół?
Zawsze mi się wydawało, że jak błądzę, to Kościół mi to powie, a nie będzie rozmydlał tej przykrej oczywistości dyskursem typu „poszukujesz, Bracie, swojej prawdy”. No bo jaką prawdą byłoby udawanie, że się nie zostawiło kogoś kto mi zaufał, jaką prawdą byłoby twierdzenie, że nie złamało danego słowa? Pokrętna jest wasza mowa.
30 lat temu, gdzieś u początków pontyfikatu Jana Pawła II myślałem dokładnie tak samo jak dzisiaj, tyle że wtedy to myślenie zaliczało się jeszcze do Kościoła otwartego. Może niesłusznie, skoro rzecznicy obecnego Kościoła otwartego dla takich jak maję etykietkę wstecznika, obrońcy Okopów Św. Trójcy, strachu przed wolnością, Kościoła zamkniętego w końcu. Przypomnę nieśmiało, że tamten Kościół otwarty uznawał, że istnieje Prawda, i że istnieją pewne twarde wytyczne odnoszące się do kształtu społeczeństwa, które się z tej Prawdy wywodzą.
Np. nikt z przedstawicieli tamtego Kościoła otwartego nie powiedziałby, że w związkach homoseksualnych jest dobro, które Kościół powinien dostrzec i za nie dziękować „naszym braciom w Chrystusie - homoseksualistom”. Czyli nie zmieniając ani na jotę poglądów przeszedłem (zostałem automatycznie przestawiony) z Kościoła otwartego do Kościoła zamkniętego.
Nie sam. Razem z abpem Gądeckim, który – przypomnę - jeszcze niedawno miał duży kredyt zaufania u naszych inżynierów dusz.
——————————————————————————————————
Polecamy wSklepiku.pl: „Wielka ilustrowana historia Kościoła”.
Dzieje Kościoła od czasów pierwotnych aż po pontyfikat Benedykta XVI.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kosciol/218671-czy-taki-kosciol-bylby-mi-jeszcze-do-czegos-potrzebny