Nie wiadomo, ile kobiet ocaliła, ale liczba ta szła w dziesiątki, jeśli nie w setki. Lecząc, opiekując się i fałszując dokumenty pozwoliła przeżyć więźniarkom Majdanka, Oświęcimia i Ravensbrück. O tym, czego dokonała, opowiedziała dopiero pod koniec życia.
Przez większość jej życia, tylko niewiele osób miało świadomość, kim tak naprawdę była Stefania Perzanowska. Dla większości po prostu lekarką, ordynatorką oddziału chorób wewnętrznych Szpitala Miejskiego w Radomiu. W środowisku kojarzono ją dodatkowo jako autorkę licznych publikacji, bardzo aktywną w różnych organizacjach i stowarzyszeniach. Tylko nieliczni, a właściwie nieliczne pamiętały o tym, co robiła podczas II wojny światowej. Ona sama opowiedziała o tym dopiero cztery lata przed śmiercią, w roku 1970.
Okrutna prawda kobiecego obozu na Majdanku nie była jeszcze przez nikogo opisywana; dogłębnie znałyśmy ją tylko my, byłe więźniarki. Organizatorzy konkursu na wspomnienia majdankowskie postanowili przerwać tę tamę milczenia i niewiedzy, zachęcając byłych więźniów do pisania i nadsyłania prac. Uległam i ja tym sugestiom i po przełamaniu pewnych wewnętrznych oporów napisałam te wspomnienia. Moje wewnętrzne opory wynikały z tego, że chyba nikt z nas, byłych więźniów, chętnie nie wraca myślowo do tamtych czasów i tamtych przeżyć – a niestety, gdy już się zacznie o nich myśleć, natłok wspomnień jest tak intensywny, że przerwać go nie sposób
— napisała we wstępie do książki „Gdy myśli do Majdanka wracają” (Wydawnictwo Lubelskie 1970).
Dopiero gdy jej wspomnienia trafiły do księgarń, poznano prawdę nie tylko o samym obozie, ale też o ich autorce – nie bez powodu nazywanej aniołem z Majdanka.
Na frontach
Kiedy trafiła do Majdanka, dobiegała już pięćdziesiątki i było to półwiecze w sporej części wypełnione walką. Już podczas studiów wciągnęła się w działalność niepodległościową, która właśnie wtedy, w 1915 roku, zaczęła wraz z Legionami Piłsudskiego przybierać formę otwartej walki zbrojnej. Dwudziestoletnia Stefania trafiła najpierw do Polskiej Organizacji Wojskowej, następne zaś Ochotniczej Legii Kobiet i w jej szeregach ruszyła na front.
Otrzymała przydział do 2. Dywizji Piechoty Legionów. Uczestniczyła w walkach pod Łukowem i Lwowem, gdzie dowodziła Sanitarnym Batalionem Kobiecym oraz pełniła w randze podporucznika obowiązki lekarza batalionu i dowództwa taborów aż do kwietnia 1919 r. Od samego początku używała pseudonimu „Żywna” – co oznaczało „szczera, prawdziwa”
— pisała Maria Ciesielska na łamach „Gazety Lekarskiej”.
Najdziwniejsze jest to, że powierzono jej funkcję dowódczą. Miała w tym momencie niespełna dwadzieścia lat, a studia medyczne na Uniwersytecie Warszawskim przerwała na trzecim roku - jej wiedza i doświadczenie były więc jeszcze dość mocno ograniczone. Podobno jednak medycyną i naukami przyrodniczymi interesowała się już jako mała dziewczynka, możliwe więc, że potrafiła więcej niż wskazywałyby to dyplomy. Jakkolwiek było, na ukończenie studiów musiała czekać jeszcze dobrych sześć lat, z których około roku znów spędziła na wojnie – tym razem tej z bolszewikami, jako lekarka Batalionu Wartowniczego Ochotniczej Legii Kobiet. Zanim zdążyła więc zostać pełnoprawnym doktorem medycyny, została… podporucznikiem.
Dyplom zdobyła w końcu w roku 1926. Miała wówczas trzydzieści lat, ogromne już doświadczenie lekarskie, była też bardzo dojrzałą już kobietą – przeżyła już jedno nieudane małżeństwo, została też matką córki, Zosi. W 1926 roku Zosia miała już jednak pięć lat, co pozwoliło jej matce skupić się na karierze zawodowej. Praktykowała w bardzo licznych szpitalach, co okaże się bardzo ważne, nie tylko w Warszawie, ale też w Wiedniu – dzięki temu znakomicie mówiła po niemiecku. Kolejnych kilkanaście przedwojennych lat minęło jej bez poważniejszych tąpnięć. Zawodowo – wciąż doskonaliła swoje umiejętności. Prywatnie zaś – wychowywała Zosię, wraz z drugim małżonkiem, Zygmuntem Perzanowskim.
Ta sielanka trwała do 1 września 1939 roku. Gdy wybuchła wojna, oboje małżonków zmobilizowano, rozdzielono i wraz z ich szpitalami (Zygmunt był okulistą) ewakuowano na Wschód. On – szybko aresztowany przez NKWD, zginął w Katyniu. Stefania natomiast – nie mając pojęcia o losie męża – prowadziła w Brześciu nad Bugiem punkt lekarsko-sanitarny dla powracających z frontu żołnierzy, a przy okazji całej masy uchodźców, na swoją zgubę – jak się okazało – uciekających przed Niemcami w stronę wschodniej granicy.
Powróciła do Radomia zimą 1940 roku i rzuciła się w wir konspiracyjnej roboty, jako członkini zgrupowania AK „Huragan”.
Jej działalność polegała na organizowaniu szkoleń w ramach podziemnej służby zdrowia, przenoszeniu broni i amunicji na punkty wyjściowe do akcji dywersyjnych
— tłumaczyła Ciesielska. Dodatkowo, w jej mieszkaniu utworzono skrzynkę kontaktową do dyspozycji Komendy Głównej AK. Ryzykowała wiele, ale dwa pierwsze okupacyjne lata upłynęły jej stosunkowo spokojnie. Miała dobry kamuflaż – była w mieście znaną już lekarką i wciąż pracowała w szpitalu. Nie ma pewności, czy Gestapo wiedziało, że współpracuje z AK. Aresztowano ją w każdym razie nie za tę działalność, lecz profilaktycznie – na fali masowych aresztowań przed rocznicą odzyskania niepodległości. Ona sama utraciła wolność dokładnie 11 listopada 1942 roku, o godzinie 18.20.
Obozowe operacje
Nic na nią nie mieli, o skali nazistowskiego sadyzmu świadczy więc to, że podczas dwóch miesięcy aresztu brutalnie przesłuchiwano Perzanowską piętnaście razy.
Sama nie tylko zachęcała do wytrwania współwięźniarki, ale też zajmowała się powracającymi z „badań”
— pisała Marta Grudzińska. Podobnie jak one, skatowana i wychudzona, na początku stycznia została wywieziona do Majdanka.
Prowadzą nas w głąb obozu. Obok przechodzi grupa mężczyzn w pasiakach, esesman ryczy na nich i wymachuje pejczem. Za chwilę inny obraz, jakże typowy dla obozu, a dla nas – nowicjuszek groźny i przerażający: esesmani z pasją biją pejczami i kopią podkutymi buciorami leżących w śniegu więźniów
— zapamiętała swój przyjazd.
Rano koce są tak przymarznięte od naszych ubrań, że z trudem je odrywamy. Zimno w baraku przeraźliwe. Wychodzimy na dwór. Rozglądam się po polu, widzę za barakiem wykopane doły kloaczne bez żadnej ochrony przed śniegiem i mrozem. Jedyna studnia w polu zamarznięta, więc myjemy się w śniegu, pożyczając sobie nawzajem resztki więziennego mydła. Wchodzi esesmanka, pytam ją, jak można się umyć i dodaję, że bardzo chce nam się pić. Dostaję odpowiedź tak na jedno, jak i drugie pytanie jednakową: śnieg jest na zewnątrz
— opisywała pierwszy poranek na Majdanku.
Warunki w obozie były straszne, a zimno i niedożywienie w naturalny sposób generowały choroby. Będąc lekarką, Perzanowska miała pełną świadomość zagrożeń, a będąc świetną organizatorką, z miejsca przejęła w baraku kontrolę. Najpierw więc zorganizowała codzienną kontrolę sanitarną, zarządziła obowiązek dokładnego mycia się choćby śniegiem, regularnie badała stan zdrowia współwięźniarek.
Jestem zupełnie bezradna, bo nie mam ani słuchawki, an termometru, ani żadnych leków. Gorączkującym każę tylko pozostać w łóżku
— skarżyła się. Ale nawet nie mając nic, potrafiła dokonywać cudów. Jednej z więźniarek zrobił się poważny wrzód w gardle, po nieleczonej anginie – nie mogła już mówić, a miała też poważne problemy z oddychaniem, nie wspominając o niemożliwości jedzenia i picia.
Dusi się coraz bardziej, nozdrza rozdęte, wargi sine, oczy przekrwione. Nie mam pojęcia jak jej pomóc. i wreszcie olśnienie – widzę długi nóż kuchenny, który blokowa dostała do krajania chleba. Biorę go, owijam jakąś szmatką, zostawiając tylko koniec wolny. Podchodzę do koleżanki i pytam ją, czy zgadza się, abym tym nożem przecięła jej ropień. Kiwa głową, mówić nie może Siłą rozwieram jej usta moją lewą ręką, a prawą celuję w ropień. Nóż był ostry, ropień nabrany i ledwo dotknęłam strumień ropy zalał mi twarz. Dałam do płukania ciepłe obozowe ziółka; mnóstwo ropy wylewało się wraz z nimi, a moja chora zaczęła mówić i oddychać normalnie. Ten pierwszy zabieg wykonany wbrew wszelkiej aseptyce i narzędziem iście rzeźnickim przeszedł bez żadnych komplikacji
— zanotowała swoją pierwszą obozową operację.
Tyfus ratuje życie
Podobno chore zgłaszały się do niej codziennie, ona je badała, ale wciąż pozostawał bezradna wobec braku sprzętu i lekarstw. Na prośby do obozowych władz nie było żadnych odpowiedzi. Wkrótce dopisało jej jednak szczęście. Podczas pierwszej wizyty niemieckiego lekarza, zameldowała o podejrzeniu tyfusu plamistego u jednej z więźniarek. Kłopot polegał na tym, że nie wystąpiły jeszcze charakterystyczne dla tej choroby zmiany skórne.
Wpadł w dziką furię. Wygrażając mi nad głową pięściami wymyślał mi najordynarniej, oświadczył, że jestem idiotką, chora zaś symulantką
— zapamiętała. Podczas kolejnej wizyty, nastąpiła jednak zmiana o sto osiemdziesiąt stopni.
Znów ta sama defilada, tylko moja chora miała z podejrzeniem na tyfus plamisty miała już wysypkę., była zamroczona na skutek wysokiej temperatury i wstać do tej prezentacji nie mogła. Gdy mu o tym zameldowałam, wymyślając mi podszedł do łóżka, zdarł z owej chorej koc i… zobaczył wysypkę. A była ona wyjątkowo obfita i bardzo typowa. Przestał mi wymyślać, zmienił tonacje głosu i niezwykle uprzejmie zapytał, gdzie studiowałam medycynę, jakie mam życzenia i co chcę zrobić z tą chorą. Powiedziałam, że proszę przecież codziennie o izolację tego i ewentualnych dalszych przypadków tyfusowych i o oddzielny barak szpitalny dla chorych. Zgodził się i kazał wyrysować plan takiego baraku
— dodawała.
I w ten właśnie sposób powstało na Majdanku miejsce, które ocaliło życie niezliczonej liczbie kobiet. Rzecz jasna nie zmniejszyło to obozowego reżimu. Więźniarki wciąż musiały stać na mrozie w wielogodzinnych apelach, wykonywać mordercze prace, były też regularnie bite przez esesmanki, które podobno niewiele różniły się pod tym względem od swoich kolegów.
To bestialstwo prawie wszystkich nadzorczyń z początku było dla nas zjawiskiem przerażającym i nie do pojęcia – skąd u młodych dziewczyn tyle wściekłości, tyle chęci pastwienia się nad bezbronnymi, tyle nienawiści i złych instynktów
— zastanawiała się.
Mimo to szpital obozowy był miejscem, gdzie niektóre chore i wyczerpane kobiety mogły przeczekać najtrudniejsze dni, nie uczestnicząc w wielogodzinnych apelach i nie wychodząc do pracy. Było to możliwe, ponieważ dr Perzanowska ukrywała w nim skrajnie wyczerpane lub skazane na śmierć więźniarki, fałszując w tym celu dokumentację chorobową
— tłumaczyła Ciesielska.
„Mama” więźniarek
Perzanowska prowadziła szpital na Majdanku przez nieco ponad rok, do wiosny 1944 roku. Spośród więźniarek udało się skompletować zespół pielęgniarski, ale funkcje lekarki przez większość czasu sprawowała sama. A nie było to proste, bo schorzenia, na które cierpiały więźniarki były bardzo różne.
Byłam od dwudziestu lat internistką, ale tu w obozie musiałam zajmować się także dermatologią, drobną chirurgią, czasem psychiatrią, otiatrią i okulistyką, ale najtrudniej przychodziło mi decydować w sprawach położniczo-ginekologicznych
— przyznawała. Prawda jest jednak taka, że nieustanne zajęcia i związane z nimi wyzwania pomagały jej przetrwać. Odrywały od ponurej rzeczywistości obozowej, nie pozwalały popaść w przygnębienie. W jednym z grepsów przesłanych córce szkicuje się obraz kobiety wręcz silniejszej niż kiedykolwiek wcześniej.
Przede wszystkim chcę bronić chorych, co jest moim elementarnym obowiązkiem. Są tu też osoby, które się załamują łatwo nerwowo już teraz – te trzeba podtrzymywać. Ja czuję się fizycznie i psychicznie mocno, więc wędrówkę ewentualną na pewno przetrzymam dobrze
— pisała w nim.
Wędrówka, o której wspomniała rozpoczęła się już wkrótce. Kiedy w połowie kwietnia 1944 roku ewakuowano szpital, zarówno pacjentki, jak i ją samą wysłano do KL Auschwitz. Jeśli wierzyć jej wspomnieniom – mimo koszmaru obozu, paradoksalnie w tym momencie tylko je to wzmocniło.
My, starzy bywalcy obozowi, już nie jesteśmy tacy, jak rok temu – tak nie jest łatwo byle czym zastraszyć i wyprowadzić nas z równowagi. To wszystko na co byliśmy zmuszeni patrzeć i cośmy przeszli, stępiło naszą wrażliwość
— pisała. Czy jednak rzeczywiście? Wszystko wskazuje raczej na to, że Perzanowska stała się osobą twardą, nieco zimną i bardzo podobno stanowczą, trochę na pokaz z konieczności. Czuła, że musi dawać przykład, być w życiu więźniarek jakimś punktem odniesienia, kimś kto się nie poddaje, mimo wszechobecnej śmierci. I rzeczywiście to działało. Jedna z więźniarek, Wanda Ossowska, przyznawała: „Strona psychiczna odgrywała tutaj niesłychaną rolę… Ta rozmowa z Perzanowską, która mówiła: ‘wytrzymasz i musisz wytrzymać i ja ci pomogę, a ty rób tak i tak i będzie dobrze’. I było dobrze… i było dobrze”.
Pani Wanda przyznaje zresztą także, że więźniarki nie do końca dawały się oszukać surowemu na pozór charakterowi Perzanowskiej. Była ostoją dobra, w kręgu czystego zła Auschwitz.
Perzanowska, do której więźniarki, ten tłum więźniarski, obcy, nieznany, rozmaity i bardzo zaangażowany, powiedzmy, patriotycznie i wcale niezaangażowany, ten tłum do Perzanowskiej mówił „mamo”.
Bo i w Oświęcimiu i później w Ravensbrück, podobnie jak w Majdanku, Stefania Perzanowska nie tylko leczyła więźniarki. Na to, co robiła, najlepszym słowem jest chyba opieka. Wokół niej ogniskowało się życie więźniarek, dzięki niej unikały morderczej pracy, dzięki niej i nawiązanym przez nią kontaktom z Polskim Czerwonym Krzyżem i Radą Główną Opiekuńczą (kontaktowała się z nim grypsami) – miały leki, a czasem nieco więcej jedzenia. A rozmowy z nią – miały siłę terapii. Wiele z nich uratowała nie tylko fizycznie, ale także psychicznie. Dzięki niej, po obozowej traumie, potrafiły wrócić do życia.
Ona zaczęła do niego wracać 2 maja 1945 roku, kiedy wojska alianckie wyzwoliły obóz w Neustadt-Glewe.
Nie opuściła swoich pacjentek-więźniarek, dopóki nie zapewniła im opieki lekarskiej – przewiezienia ich do szpitala wojskowego
— pisała Marta Grudzińska. Dopiero wtedy ruszyła w kolejną drogę. Tym razem do domu.
Skończyła się wojna, skończyły obozy i wracałyśmy do domów, idąc pieszo przez piękne okolice Maklemburgii. Szłyśmy jakby z lekka oczadziałe tą wiosną, wolnością i świadomością tego, że przeżyłyśmy obozy i że wszystko jest już poza nami. Czułyśmy się, chyba jak człowiek po długotrwałej narkozie lub bardzo ciężkiej chorobie
— zapamiętała Perzanowska. Dzięki niej podobne odczucia mogły towarzyszyć również niezliczonym kobietom, które uratowała. Ratowała je zresztą przez kolejnych trzydzieści lat. Stefania Perzanowska zmarła w 1974 roku. Spoczęła na cmentarzu Bródnowskim w Warszawie.
CZYTAJ TEŻ:
Poprzednie sylwetki z cyklu WIELKIE POLKI
— WIELKIE POLKI. Świętosława Sygryda: Piastówna na europejskich tronach
— WIELKIE POLKI. Maria Dąbrowska: Ostatnia pozytywistka
— WIELKIE POLKI. Władysława Macieszyna: Sława w cieniu gilotyny
— WIELKIE POLKI. Zofia Stryjeńska: Wszystkie barwy Słowiańszczyzny
— WIELKIE POLKI. Maria Antonina Czaplicka - Kobiecy odcień Syberii
— WIELKIE POLKI. Aleksandra Zagórska - pani od bomb
— Wielkie Polki: Henryka Pustowójtówna - kobieta na wielu frontach
— Wielkie Polki. Irena Sendlerowa - Życie do pomagania
— Wielkie Polki. Elżbieta Rakuszanka - Matka Królów
— Wielkie Polki: Elżbieta Zawacka. Między szkołą a spadochronem
— Wielkie Polki: Zofia Holszańska - Matka królów
— Wielkie Polki: Elżbieta Łokietkówna - Żelazna dama
— Wielkie Polki: Danuta Siedzik „Inka” - dziewczyna od „Łupaszki”
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/679947-wielkie-polki-stefania-perzanowska-dobry-duch-majdanka