Późną wiosną 1575 roku doszło do poważnych napięć politycznych pomiędzy obozem szlacheckim a magnackim. Był to rok, w którym z kraju uciekł sam król, Henryk Walezy i nie do końca wiedziano co z tym zrobić. Pierwsza wolna elekcja po wygaśnięciu dynastii Jagiellonów, a tu taki niesłychany przypadek - wybrany król porządził, a potem opuścił Rzeczpospolitą. Na zjeździe w Stężycy miano zdecydować czy uruchomić procedury bezkrólewia. Szlachty nie zjechało się aż tak wiele, ale magnaci przyprowadzili sporo prywatnego wojska, więc w małej miejscowości tłumy były potężne, a w wielkiej, postawionej na potrzeby narady szopie, wrzało od politycznych sporów.
Cała szopa brzmiała miarowymi słowami szlachty: Nie chcemy Niemca, nie chcemy Niemca. Kiedy się nieco uspokoiło Opaliński odparł, że elekcja jest wolna i każdy może głosować na kogo chce - pisał historyk.
Owym „Niemcem” był cesarz Maksymilian Habsburg, który miał kandydować w elekcji. Nie był to „Niemiec” w dzisiejszym znaczeniu tego słowa, polska tożsamość nie opierała się na pamięci wojny i okupacji, germanizacji, Hakaty i zaborów, Rzeczpospolita nie miała powodów do kompleksów i podstaw do poczucia niższości czy upokorzenia ze strony zachodniego sąsiada a sam cesarz nie był szalonym imperatorem, lecz całkiem pokojowo nastawionym chrześcijańskim władcą. A jednak to wtedy rozgorzało hasło, które stało się wręcz przysłowiem, tak opisanym przez Wacława Sobieskiego:
Czy Polacy mają uznawać dalej Henryka, czy przystąpić zaraz do elekcji? O tem miał zdecydować zjazd w Stężycy r 1575. Gdy tu niektorzy wielcy panowie starali się odrazu przeprzeć wybór Habsburga, szlachta oburzona wołała: „Aż do gardł naszych nie chcemy Niemca”.
Tak sceny sprzeciwu wobec habsburskiego kandydata opisywał naoczny świadek wydarzeń, prawnik i kronikarz Reinhold Heidenstein:
Hałas był niezmierny, a jak tylko kto coś takiego powiedział, co się szlachcie bardziej podobało, wnet wybuchały okrzyki. Ci, co dalej stali, nie wiedząc o co idzie, jeszcze głośniej krzyczeli, a za tymi okrzykami szli wszyscy inni lub ustępować musieli liczbie i sile.
Problem jednak nie polegał de facto na „Niemcu”. Kandydat cesarski był po prostu kandydatem magnackim, kandydatem politycznych mocarzy, elit, tych którzy widzieli kształtujący się ustrój jako porozumienie monarchy z senatem, zaś szlachta (dominująca jeszcze w izbie poselskiej) chciała takiego króla, który razem z nimi stworzy wobec magnaterii przeciwwagę (jak po 1562 roku zrobił Zygmunt August).
Bezpieczniej było wybrać „Piasta”, kogoś swojego, kto będzie bardziej współpracował z „narodem szlacheckim”, ale też bardziej od Polaków zależnego. To na tej sile i woli politycznej karierę zrobił Jan Zamoyski, który do energii szlacheckiej i jej programu politycznego przyłączył swoje talenty przywódcze, zostając później drugą osobą w kraju. Zatem po Jagiellonach szlachta chciała „Piasta”, kogoś swojego. W wyniku politycznego gambitu połączono motyw rodzimy i jednak zagraniczny - na „Piasta” wybrano Annę Jagiellonkę, córkę ostatniego dynastycznego króla, ale na jej męża wybrano Stefana Batorego.
Nikt wtedy nie wiedział, że program „narodowy” nadchodzącej elekcji (w Stężycy te pomysły dopiero się narodziły) przyniesie Rzeczpospolitej 10 zwycięskich lat panowania króla Batorego. Pamięć o rodzimy kandydacie będzie działać nawet sto lat później - Jan Sobieski będzie wybrany na króla także jako „Piast” przeciwko kandydatom cesarskim. Dojrzałość polityczną narodu nieraz można mierzyć determinacją, która dąży do polityki samodzielnej i niezależnej - ale nie tylko od sąsiadów, ale również od oligarchów, którzy spodziewają się uznania wyłącznie ich racji i ich interesów.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/666742-gdy-polacy-wolali-az-do-gardel-naszych-nie-chcemy-niemca