W Berlinie wciąż nie ma pomnika upamiętniającego polskie ofiary zbrodniczych działań Niemców w czasie II Wojny Światowej. Nie ma więc oczywistego pretekstu, by mieszkańcy Berlina i masowo przyjeżdżający tam turyści dowiedzieli się o tym fakcie. Mimo skromnych możliwości, berliński oddział Instytutu Pileckiego stara się wypełniać tę lukę. I robi to dobrze.
Sam nie wiem, jakie uczucia powinny mi towarzyszyć, gdy dowiaduję się, że Instytut Pileckiego otwiera w Berlinie ważną wystawę dotyczącą Rzezi Woli - masakry, w której na początku sierpnia 1944 roku Niemcy pozbawili życia 40-60 tys. mieszkańców tej warszawskiej dzielnicy. Z jednej strony, to oczywistość. Ale przecież realia są takie, że ten wydrapany przyczółek w centrum niemieckiej stolicy (przy samej Bramie Brandenburskiej!), jakim jest oddział Instytutu należy traktować jak coś nadzwyczajnego.
Spacerując po Berlinie można dowiedzieć się, że w czasie II Wojny Światowej Niemcy mordowali Żydów, Romów, Sinthi a nawet homoseksualistów. O Polakach w przestrzeni publicznej nie ma ani słowa. Zatem możliwość opowiadania w takim miejscu historii z polskiej perspektywy to ważna sprawa. Inaczej brzmią tutaj opowieści o Niemieckich zbrodniach i osobach za nie odpowiedzialne. Myślę, że naprawdę donośnie wybrzmiewa w końcu nazwisko generała SS Heinza Reinefartha - zbrodniarza, który po wojnie dostąpił wielu zaszczytów zamiast kary, które w cywilizowanym świecie wydaje się oczywistością.
Słusznie mówi Hanna Radziejowska, dyrektor berlińskiego oddziału IP, że ta tragiczna historia skupia w sobie, jak w soczewce, problemy i wyzwania w stosunkach niemiecko-polskich. Bez przebicia się do głównego nurtu z wiedzą o polskich ofiarach i niemieckich oprawcach, możemy zapomnieć o tym, że współcześni Niemcy zrozumieją, dlaczego ci cholerni Polacy domagają się jakichś reparacji.
Gdy trzy miesiące temu rozmawiałem z Radziejowską w Berlinie, podkreślała, że zbudowanie instytucji było kluczowe, by uchwycić przyczółek i w ogóle zaistnieć.
Tygodnik „Sieci: Dzięki Instytutowi Pileckiego w Berlinie chwyciliśmy pewien ważny przyczółek?
Hanna Radziejowska:** Tak, ale pamiętajmy jednak o ogromnej dysproporcji. Ile jest niemieckich instytucji kulturalno-historycznych w Polsce? Ponad 20. Przed naszym pojawieniem się w Berlinie znajdowały się tutaj zaledwie dwie polskie placówki, które były w stanie zainicjować dialog wokół naszych spraw.
Jest tutaj w ogóle pole do dialogu?
Zawsze ze strony niemieckiej słyszałam: rozwijajmy debatę, projekty, prowadźmy wspólnie badania. Po trzech latach wiem, że prowadzenie jakiegokolwiek sporu po partnersku bez zbudowania instytucji byłoby po prostu niemożliwe. A i samo powstanie niemieckiej filii Instytutu Pileckiego było powiedzeniem „sprawdzam!”. Okazało się, że dla niektórych środowisk to było oburzające, że jednak ktoś chce na serio rozmawiać. Od początku myśleliśmy o naszej pracy szeroko, zapraszaliśmy bardzo różnych gości, a jednak doświadczyliśmy ostracyzmu ze strony dotychczasowego mainstreamu polsko-niemieckich relacji.
CAŁA ROZMOWA TUTAJ.
To, co w pracy Instytutu imponuje mi najbardziej, to podejście w myśl zasady: nie ma, że się nie da. Otóż, da się. Jest ciężka, codzienna praca. Jakie przyniesie efekty? Nie wiem. Ale za samo podjęcie tak spektakularnej próby na tak trudnym terenie, bardzo dziękuję.
CZYTAJ TAKŻE: Ważna wystawa w Instytucie Pileckiego w Berlinie: „Za rzeź woli nikt nie został ukarany”. ZOBACZ ZDJĘCIA
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/644192-dzieki-instytutowi-pileckiego-uchwycilismy-wazny-przyczolek