Była najoryginalniejszą malarką przedwojennej Polski, a być może Polski w ogóle. Pod jej pędzlem ożywał świat dawnej Słowiańszczyzny, spleciony ze współczesnym folklorem. W czasach zaborów miało to znaczenie bardzo symboliczne – po 1918 roku po prostu zachwycało, ale od razu całą Europę.
Podobno zaczęło się od bajek i zabawek. Kiedy przyszła na świat, Polska od niemal równo stulecia była już pod zaborami, w Rosji i Prusach polska kultura ledwo dyszała w starciu z cenzurą tych państw, ale w Galicji, a konkretnie w Krakowie było zupełnie inaczej. Z jakiś powodów cesarstwo nie robiło prawie żadnych problemów w rozwoju lokalnych kultur, swobodnie rozmawiano w narodowych językach, prowadzono działalność polityczną, a nawet spiskową – pod warunkiem, że wszystko to nie zagrażało domowi cesarskiemu.
Mała Zosia nie zamierzała spiskować, ale tworzyć – jak najbardziej. Rysowała już jako mała dziewczynka i, jak to mała dziewczynka, inspiracji szukała w świecie dziecięcej wyobraźni. A w Krakowie największy na nią wpływ miały sprzedawane na rynku wytwory ludowego rękodzieła. Zionące ogniem smoki, tatrzańscy rozbójnicy, rumiane dziewczyny w kolorowych sukienkach, rusałki i prasłowiańskie dziady z brodami po pas… Wszystko to zgrabnie wystrugane z kawałków drewna, pokolorowane jaskrawymi farbami tworzyło wielobarwny świat, który mała Zosia ożywiała, przelewając kredkami na papier. Był to świat słowiańskiego folkloru. Drewniane ludziki w pracach dziewczynki ożywały i przezywały przygodny znane z opowiadanych w domu bajek, dziwnie przemieszanych z opowieściami biblijnymi. Zosia miała wiele szczęścia – szybko dostrzeżono, że naprawdę ma talent i pozwolono jej go rozwijać. Ale świat również miał szczęście – Zosia nigdy nie dorosła i we wszystkich jej pracach, nawet tych zupełnie już dorosłych, przewijać się będzie naiwno dziecięca nuta, tak doskonale oddająca ducha pierwotnej galicyjskiej i podhalańskiej sztuki ludowej.
Minie bardzo niewiele lat, gdy podbije ona salony międzywojennej Europy.
Fortuna za polskie bajdy
Już jako nastolatka współpracowała z krakowskimi pismami „Rola” i „Głos Ludu”, zaledwie wchodziła w dorosłość, gdy podjęła naukę malarstwa w Szkole Sztuk Pięknych dla Kobiet, prowadzonej przez Marię Niedzielską, a mając lat dwadzieścia nielegalnie rozpoczęła studia w Monachium. Nielegalnie, bo w tamtych czasach kobiety w zasadzie nie mogły tam studiować, choć zdarzały się wyjątki. Zofia nie zamierzała jednak liczyć na cud, a już na pewno nie na łaskę siwowłosych profesorów. Zrzuciła suknie, założyła spodnie i jako Tadeusz Drzymała rozpoczęła naukę. Przez dłuższy czas udawało się to całkiem nieźle. Dziewczyna robiła zauważalne postępy w kwestiach technicznych, a zwracała też uwagę nauczycieli niekonwencjonalną tematyką i kolorystyka swoich prac. Na dłuższą metę okazała się jednak zbyt kobieca, by skutecznie udawać mężczyznę – zwłaszcza w otoczeniu wielu młodych mężczyzn, w tak swobodnym obyczajowo środowisku, jakie tworzyli artyści w Monachium.
Zaczęli się coś koledzy domyślać, zwłaszcza Francuzi, którzy nosa mają do kobiet, także Amerykanie zaczepiający mnie, żebym się na pauzach z nimi boksowała. Akty męskie – modele pozwalali sobie na nieodpowiednie gesty, biorąc mnie za hermafrodytę, i nieraz krew mnie zalewała za olbrzymimi blejtramem w klasie malarskiej, gdzie smarowało się akademickie akty naturalnej wielkości. Jednak wściekłość na nich dodawała mi tupetu. Przestraszyłam się dopiero, gdy zasłyszałam pokątnie, że koleżki zamierzają mnie rozebrać do naga – bo Akademia była uczelnią niezwykle surową i uroczystą jako ciało profesorskie i nie tyle mojej nagości, ile z moich fałszowanych papierów mogła być chryja
— skarżyła się w liście do matki jesienią 1912 roku.
Nie było rady. Musiała porzucić naukę i wracać do Krakowa, ale nie był to żaden problem. W tym momencie Zofia była już artystką całkowicie dojrzałą – z doskonałą techniką i jasną wizją tego, co chce malować. Wystarczyło kilka miesięcy, by potwierdzili to najpoważniejsi krytycy, na łamach prestiżowych pism.
Jest osobistym, twórczym przeżyciem na nowo świata bajki, znanego od dziecka
— zachwycał się jej pracami Jerzy Warchałowski na łamach „Czasu”.
Powiedziałbym naiwnym, gdyby nie ujawniona fenomenalna sprawność techniczna i oryginalność malarskiego temperamentu. Całość przepojona poezją
— rozpisywał się dalej. Nie tylko on był tego zdania. Cały cykl „Polskie bajdy na tle opowieści ludowych” – osiemnaście obrazów opartych na siedmiu bajkach – zakupił hrabia Henryk Tyszkiewicz. Dwudziestodwuletnia Zofia zarobiła fortunę. Hrabia zapłacił jej trzy tysiące koron, czyli tyle – jak wyliczyła autorka jej biografii (świetnej zresztą) Angelika Kuźniak – ile zarabiał kierownik w krakowskiej fabryce czekolady przez rok, czeladnik przez trzy lata, a zawijaczka przez pięć.
W 1913 roku Zofia stała się uznaną i cenioną artystką, a w kręgu jej najbliższych znajomych byli najwięksi polscy artyści tamtych czasów, m.in. Władysław Reymont, Witkacy, Tadeusz Boy-Żeleński, Kossakowie, a nawet nobliwy już Stefan Żeromski.
Narodziny księżniczki
Kolejne lata jej życia rozgrywały się pomiędzy nieustannym tworzeniem coraz doskonalszych prac, a kolejnymi rozczarowaniami małżeńsko-erotycznymi. Do 1927 roku mieszkała w Zakopanem, wraz pierwszym mężem Karolem Stryjeńskim. Tam powstał jej pierwszy album, „Pastorałka złożona z siedmiu kolęd”.
W nim dyskretne nawiązania do snów o niepodległości. Łańcuch u nóg orła zakończony kotwicą, a w tekście słowa >Na lud umęczony niech blask swobody spłynie<
— komentuje Kuźniak. Była połowa roku 1917, więc na niepodległość trzeba będzie poczekać jeszcze półtorej roku. Stryjeńska rzadko wypowiadała się w kwestiach politycznych słowami, ale jej twórczość, z całym tym uwielbieniem dla Słowiańszczyzny i rdzennie polskiej kultury wypowiadała się za nią.
Nie tylko zresztą chodzi o obrazy. Stryjeńska również sporo ilustrowała.
Monachomachia, czyli wojna mnichów” Ignacego Krasickiego, „Jak baba diabła wyonacyła” Kazimiera Tetmajera, „Bajki” Wacława Sieroszewskiego… Wszystko to zachwycało i umacniało jej artystyczną pozycję. „Nazwa znakomitej ilustratorki nie oddaje jej roli w sztuce. Gdyby nie było podań i obrzędów ludowych, poezji Kochanowskiego, Szymonowica, Krasickiego, Mickiewicza, Słowackiego, Tetmajera, artystka musiałaby sobie te legendy, podania i poezję stworzyć, aby móc je opowiadać postaciami
— zachwycał się znów Warchałowski. Ale nie tylko on. Na wystawie w warszawskiej Zachęcie, gdzie wystawiała „Pochody bogów słowiańskich” był m.in. Antoni Słonimski. Chwilę później rozpływał się na łamach „Skamandra”:
Z polowania bogów zrobiły się rozszalałem łowy, gdzie przed fanfarą barw, jak przed nagonką uciekające, wszystkie dziwy ziemi i morza chwyciły się w twardy potrzask ram obrazu. Wściekłymi rzutami pędzla, jak pękiem strzał, kładzie Stryjeńska broczące karminem bestie, liryzmem muślinowych siatek ściąga z firmamentu wszystkie cuda Zodiaku i ptaki rajskie o ogonach dzwoniących jak liry, linia jędrną, jak sznury skręcone, pęta opasłe cielska antycznych potworów
— zanotował, jak to poeta, poetycko. Bardziej prozaiczny był Jan Żyznowski.
Jednostką twórczą, najpotężniej dziś reprezentującą sztukę polską jest bezsprzecznie Zofia Stryjeńska (…) Każdego z naszych artystów możemy sobie wyobrazić w gromadzie artystów francuskich, niemieckich lub rosyjskich. Stryjeńskiej - nie sposób
— zanotował na łamach „Wiadomości Literackich”.
Żyznowski wspomina o reprezentowaniu, bo istotnie Stryjeńska zaczyna być także rozpoznawalna w Europie. Choćby za sprawą genialnego cyklu-alegorii miesięcy wystawionego na Międzynarodowej Wystawie Sztuk Dekoracyjnych i Przemysłu Współczesnego w Paryżu w 1925 roku. W połowie lat 20. przylgnęło do niej określenie „księżniczki polskiego malarstwa”.
Ostatnie zlecenia
Ale w następnej dekadzie księżniczka była biedna. W Europie, nie omijając Polski, hulał kryzys, na sztukę było coraz mniej pieniędzy. Stryjeńska miała ten dodatkowy problem, że nie potrafiła się lansować, zupełnie też z nie rozumiała politycznego podziału, jaki w latach 30. coraz wyraźniej przecinał II Rzeczpospolitą. Miała coraz mniej zleceń, popadała w marazm, zdarzało jej się sprzedać tę czy inną pracę za bezcen, by pokryć bieżące koszty życia. Wszystko to łączyło się z rozwodem, kolejnymi związkami, m.in. dość głośnym, ze znanym podróżnikiem i pisarzem Arkadym Fiedlerem. Malarka przeżywa załamania nerwowe, cokolwiek też dziwaczeje – jej prace jednak zachwycają niezmiennie.
Patrząc na obrazy Stryjeńskiej, ma się uczucie, jakby się przez tajemniczy kryształ wglądało w inną rzeczywistość, widziało skrawek obcej planety, bliższej słońca niż my, otoczonej łukiem nieznanych na ziemi tęcz
— rozpływała się w „Wiadomościach Literackich” Irena Krzywicka.
Jej pozycji nie dało się ostatecznie zignorować, nawet jeśli nie przepadała za rozdającymi gotówkę rządami sanacyjnymi. Sztuka znów wygrała z polityką. W 1938 roku otrzymała Stryjeńska dwa duże i bardzo prestiżowe zlecenia. Pierwsze to kilim przeznaczony dla cesarza Japonii, kolejne zaś to dekoracje dwóch nowopowstałych, bliźniaczych polskich transatlantyków: MS „Piłsudski” oraz MS „Batory”. Wcześniej wykonała też prywatne zlecenie króla czekolady, Jana Wedla. Miała mianowicie stworzyć fresk w jego kamienicy na rogu ul. Puławskiej i Madalińskiego w Warszawie. Do dziś na klatce schodowej kamienicy można zupełnie za darmo oglądać jej pląsających harnasiów z góralką – choć nie jest to proste. Trzeba mieć kod do domofonu, bo przez szybę niewiele widać, a biletów nikt nie sprzedaje.
W tym czasie trafia też za ocean, choć nie osobiście. Na Wystawie Światowej w Nowym Jorku wystawiono jej „Uczta Wierzynka”, a Objazdowy Polski Balet Reprezentacyjny zatańczył „Harnasie” w zaprojektowanych przez Stryjeńską kostiumach. Jej prace odwiedzą zresztą Nowy Jork jeszcze wielokrotnie – wraz ze szczytem przedwojennego luksusu, MS „Batorym”.
Ona sama już jednak nigdy nie opuści Europy. Okupację przeżyła w Krakowie bez poważniejszych tąpnięć, ale też w zasadzie nic nie tworząc. Jak się okazało, tak już miało pozostać. Z jakiegoś powodu przestała tworzyć, unikała zleceń, a jeśli coś już powstawało to albo pozostawało w formie projektu, albo było zupełnym drobiazgiem. To dziwne, bo gdy kończyła się wojna, była kobietą zaledwie po pięćdziesiątce – dla malarki nie jest to wiek poważny. Ona jednak uznała najwyraźniej, że jest. Chyba czuła, że jej czasy minęły.
Rodziłam się u zbiegu dwóch epok. Za późno, by tańczyć kankana, za wcześnie, aby podziwiać rozbicie atomu. Oscyluję więc krańcowo między przepaścią a nadzieją
— powiedziała kiedyś. Wyjechała z Polski i osiadła w Genewie, gdzie przeżyła skromnie ostatnich trzydzieści lat życia.
Polska powoli o niej zapominała, a ona nie robiła nic, żeby się przypomnieć. W PRL-u nie bła na cenzurowanym, ale też nie była lansowana. Przypadek sprawił, że choć prawie cały jej dorobek rozszedł się po świecie, albo spłonął w powstaniu, praktycznie każdy Polak mógł zetknąć się z pewnymi jej pracami, a w dodatku zupełnie za darmo. Fresk w kamienicy Wedla był mało znany i oglądali go głównie lokatorzy kamienicy – czasem z fatalnym zresztą skutkiem, bo fresk nie był wówczas zabezpieczony. „Chłopcy ciągle dorysowywali harnasiom to i owo” – zapamiętała pani Agnieszka, która wychowywała się kamienicy. Dwie prace Stryjeńskiej ocalały jednak również na warszawskiej Starówce. W 1928 roku malarka ozdobiła mianowicie fasadę kamienicy Pod Lwem na rynku i dwóm pozłacanym dziewczynom z dzbanami udało się przetrwać wojenną zawieruchę. Są tam do dziś.
Poprzednie sylwetki z cyklu WIELKIE POLKI:
— WIELKIE POLKI. Maria Antonina Czaplicka - Kobiecy odcień Syberii
— Aleksandra Zagórska - pani od bomb
— Krystyna Skarbek - V jak Vesper
— Irena Sendlerowa - Życie do pomagania
— Danuta Siedzik „Inka” - dziewczyna od „Łupaszki”
— Elżbieta Łokietkówna - Żelazna dama
— Zofia Holszańska - Matka królów
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/643919-zofia-stryjenska-wszystkie-barwy-slowianszczyzny