Siedemdziesiąt pięć lat jakie upływa od wybuchu Powstania Warszawskiego (1944) nie powinno nie stać się sposobnością do tego, aby spojrzeć na to wydarzenie raz jeszcze, chociaż tak wiele już o nim napisano
— pisze prof. Marek Kornat historyk, sowietolog, wykładowca akademicki.
Naród polski nad trumną powstańców roku 1863 zrobił rachunek sumienia. Był on dla nas zbawczy
— mówił w r. 1963, a więc w stulecie Powstania Styczniowego, Prymas Polski kard. Stefan Wyszyński.
Nie jest rzeczą nie znaną, że decyzja o zbrojnym wystąpieniu Warszawy 1 sierpnia 1944 r. spotkała się z bardzo krytycznymi ocenami wojskowych i polityków polskich na uchodźstwie w pierwszych latach po klęsce powstania. Nie będę powtarzał tu słów gen. Władysława Andersa, który mówił o „zbrodni” i potrzebie ukarania jej winowajców. Nie widzę też potrzeby przypominania stanowiska Naczelnego Wodza gen. Kazimierza Sosnkowskiego. Był on przeciwny powstaniu w stolicy, lecz wyraźnie tego nie zakazał. Jeden z najbliższych współpracowników marszałka Śmigłego-Rydza płk. dypl. Józef Jaklicz napisał w r. 1949:
Powstanie w Warszawie to potworna zbrodnia – w stosunku do narodu i społeczeństwa. W stosunku do narodu i społeczeństwa. W stosunku do narodu, gdyż najpiękniejszy kwiat młodzieży i najszlachetniejszy, który we wrześniu 1939 r. liczył 13—15 lat i przetrwał okupację i deportacje, i zahartował się w najcięższych warunkach naszego życia narodowego i doszedł do wieku, w którym mógłby rozpocząć zdawanie egzaminu życiowego, został doszczętnie wytępiony w ostatniej chwili wojny.
Pułkownik Leon Mitkiewicz – przedstawiciel gen. Sikorskiego w najwyższym sztabie alianckim w Paryżu a potem przy sztabie armii amerykańskiej w Waszyngtonie – nazwał warszawskie powstanie próbą przeciwstawienia się drobnymi siłami Niemcom i jednocześnie Rosjanom. „Był to typowy, charakterystyczny odruch Polaków, którzy przewodzili w tym czasie nad społeczeństwem polskim. Tragiczna ofiara złożona na ołtarzu Ojczyzny” stała się „bezsensownym aktem zapaleńców Polaków” przed trybunałem historii, „tak wojskowo, jak i politycznie”.
Na ostrożne wskazywanie, iż trudno było o inną decyzję niż ta, która zapadła 31 lipca 1944 – zdobywali się nieliczni. Szef Kierownictwa Walki Cywilnej w Państwie Podziemnym Stefan Korboński powiedział w dziesiątą rocznicę Powstania, iż zawiodła polska dyplomacja, nie rozpoznając zdrady Stanów Zjednoczonych pod przywództwem Roosevelta oraz polski wywiad (który „był ponoć znakomity”). Ale inna decyzja zapaść nie mogła. W Warszawie postępowano ze świadomością, że występuje groźba opanowania stolicy przez Sowietów i instalacji tam przez nich swoich ludzi.
W dziesiątą rocznicę Powstania (1954) Prezydent na uchodźstwie August Zaleski wystąpił z orędziem, w którym wyraźnie uchylił się od oceny decyzji o jego rozpoczęciu. Wskazał na „bohaterstwo mieszkańców” podczas walk i podkreślił „rozpacz z powodu ilości ofiar i losu ukochanej przez wszystkich stolicy”. Ale „nie czas rozpatrywać winy tych decydujących czynników, które wzięły na siebie odpowiedzialność za wywołanie lub nieprzeszkodzenie temu zrywowi patriotycznemu, który skończył się tak katastrofalnie. Osądzi ich Bóg” – mówił Zaleski. Możemy sobie dopowiedzieć, że autor tych słów wątpił w słuszność decyzji o wywołaniu powstania, ale nie zdobywał się na otwarty sąd tego stanu rzeczy.
W opanowanym przez Sowietów kraju dyskusja o lekcji Powstania Warszawskiego była zupełnie niemożliwa. Wolno było ten czyn zbrojny do woli potępiać. Specjalizowali się w tym funkcjonariusze propagandy komunistycznej. Ich opinie nie są warte nawet najzwięźlejszego wspomnienia. Prymitywna propaganda komunistów nierzadko wywoływała reakcję przeciwną do oczekiwanej przez nich. Zamiast nienawiści i pogardy do Armii Krajowej rósł jej kult w świadomości społeczeństwa, oczywiście niekoniecznie manifestowany publicznie, ale wyraźny.
Dopiero upływający czas pozwalał lepiej rozumieć sens Powstania. Przemijała krytyka. Pojawiała się afirmacja. Wielką rolę odgrywał tu przywódca Kościoła – Prymas Tysiąclecia. Z roku 1951 pochodzi bardzo istotna, chociaż prywatna wypowiedź kard. Wyszyńskiego, którą zanotował ówczesny polski ambasador przy Watykanie Kazimierz Papée.
Powstanie z 1944 miało swoje znaczenie, ale powtórzenie jego byłoby klęską, miałoby jako skutek masowe deportacje, jak z Wilna i Lwowa. Są i inne groźby, jak pozostawienie kleru bez Biskupów, a więc groźba faktycznej likwidacji Kościoła (…).
W jaki sposób przywódca polskiego Kościoła pojmował znaczenie Powstania – nie dowiadujemy się z notatki Papée’go. Dopiero później, a więc w stulecie insurekcji styczniowej 1863 r., w głośnym kazaniu w warszawskiej katedrze, Prymas rozwinął swoje przemyślenia, podkreślając długofalowe owoce tego powstania. W innym zaś wystąpieniu z r. 1974 wygłosił on znamienne refleksje o Powstaniu Warszawskim. Powiedział wówczas m.in.:
1 Sierpnia stajemy zawsze wobec wielkiego niezbadanego misterium cierpienia (…)” albowiem „Bóg chciał ukazać, że są wartości, o które trzeba walczyć, nawet w walce pozornie beznadziejnej”.
Jedną z najważniejszych myśli o Powstaniu Warszawskim jako narodowej lekcji wypowiedział Jan Nowak-Jeziorański, kurier wojenny Armii Krajowej, organizator i dyrektor Sekcji Polskiej Radia Wolna Europa. Dopiero rok 1956 i fenomen „Solidarności” dwadzieścia cztery lata później pomógł mu zrozumieć „sens i tragizm” tego doświadczenia.
Szczerze mówiąc, nie poddawałem się tym nastrojom, że to jest tylko przegrana, tylko klęska, że nic z niej nie wyniknie
— mówił w rozmowie z Andrzejem Wajdą.
Ale dopiero w 1956 roku, a więc znacznie później, zdałem sobie w pełni sprawę ze znaczenia i ze skutków Powstania, bo byłem przekonany, że świadomość i świeża pamięć tej klęski, i to powszechne uczucie u wszystkich: <nigdy więcej powstania> to była rzecz, która zadecydowała o tym, że Polska, w odróżnieniu od Węgrów, nie zrobiła w 1956 roku tego jednego kroku za daleko. I wtedy dopiero zrozumiałem, że właściwie Powstanie w roku 1944 ocaliło od powstania tego, które w moim przekonaniu miałoby skutki o wiele cięższe, o wiele bardziej niszczące aniżeli rewolucja węgierska. Pamięć Powstania stworzyła skuteczny hamulec w roku 1956 i stworzyła to, że społeczeństwo – i po dziś dzień to podziwiam – potrafiło [w] sobie wykształcić i znaleźć formy oporu bez uciekania się do gwałtu. Te formy oporu okazały się nieprawdopodobnie skuteczne, bo przecież Polska różniła się całkowicie od tych innych satelitów, stawiała skuteczny opór, ale opór, który nie polegał na powstaniu, na stosowaniu gwałtu. Jednak mimo wszystko jakieś zbiorowe zachowanie się, instynktowne, pozbawione jakiegoś kierownictwa, ale zbieżne, że te wspomnienia tej przegranej, tej klęski, ale i tej walki w gruncie rzeczy, były tak głębokie, że przetarły drogę do momentu powstania <Solidarności>.
Nasuwa się zasadnicza refleksja. Historyczny sens Powstania Warszawskiego to podwójna lekcja. Lekcja dla nas samych i lekcja dla naszych ciemięzców. My, Polacy, otrzymaliśmy przesłanie, że następny taki czyn jest już niemożliwością, gdyż pozostaje ponad nasze siły, a zarazem nasi wrogowie zobaczyli, na jak wielkie poświęcenie Polacy są gotowi w przełomowej chwili dla losów swego narodu. Miało to wszystko pożądane skutki dla nas pod panowaniem sowieckim (1944/1945—1989). Udało się uniknąć powstańczej drogi walki o Polskę, ale naród polski nie był bierny. Przyszło zrzucenie obcej dominacji bez ofiar.
*
Pytania o sens insurekcyjnego patriotyzmu w polskiej historii stawiano już wielokrotnie. Będziemy je z pewnością mnożyć w przyszłości.
Historyk polski Emanuel Rostworowski, w swojej książce Popioły i korzenie powiedział, że „polski kult powstań nie jest dobrą szkołą myślenia w kategoriach tego co możliwe, polski czyn zbrojny był z punktu widzenia militarnego tylko wówczas racjonalny, kiedy stanowił wkład w ogólnoeuropejskie zmagania”. Powstanie 1944 r. przyniosło taki wkład, ale o losach wojny w Europie Środkowo-Wschodniej decydowała Armia Czerwona. Błędem byłoby jednak nie dostrzegać, że nie tylko Polacy, ale również przedstawiciele innych narodów wypowiadali się jednoznacznie za zbrojnym oporem wobec okupanta, bez względu na jego cenę. Marc Bloch – francuski historyk, który nauce o przeszłości torował nowe drogi i który był żołnierzem ruchu oporu w swoim kraju, za co zresztą zapłacił życiem – napisał w swych wspomnieniach o roku 1940 we Francji (Dziwna klęska):
W każdym razie szczerze pragnę, by przyszło nam jeszcze utoczyć naszej krwi, choćby nawet miała to być krew drogich mi istnień (nie mówię o własności, której aż tak bardzo nie cenię). Nie ma bowiem zbawienia bez ofiary ani też pełni wolności narodowej, jeśli się o nią samemu nie walczyło.
Nie podpisałbym się pod tymi słowami bez zastrzeżeń, ale myślę, że warto je przywołać jako pewne świadectwo czasu. Oczywiście dobrze wiemy, że francuski ruch oporu nie był tym samym, co polskie Państwo Podziemne. Nie to jednak jest istotne, tylko określony sposób myślenia – jakże bliski polskiemu, choć we francuskim wydaniu.
Naród Polski nie mógł być biernym widzem swych losów w przełomowej chwili wojny. Po klęsce Września 1939 r., której osiemdziesiąta rocznica wypada za miesiąc – nie pogodził się on ze swoim losem. Nie można było pozwolić sobie na bierność. Ona nie jest wyjściem z sytuacji, a w każdym razie nie może być szkołą politycznego myślenia. Ze świadomością tego stanu rzeczy doszedł do skutku czyn zbrojny stolicy z 1 sierpnia 1944 r. Jego konsekwencje nadal rozpamiętujemy. To jest historia jeszcze „nie wygasła”.
Prof. Marek Kornat
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/457757-prof-kornat-lekcja-powstania-warszawskiego