Nic do Szczecina już nie przychodzi?
Nie. Szczątki 900 osób prof. Szwagrzyk przesłał do Wrocławia, a w ciągu kilku lat badań Zakład Medycyny Sądowej zidentyfikował jedynie kilka osób. Dlatego nie do końca rozumiemy dlaczego później mamy być rozliczani z czegoś, czego nie robimy. W Szczecinie posiadamy materiał z „Łączki”, który był pobrany w latach 2012-2013, ten z ostatniego etapu prac na Powązkach do nas jednak nie poszedł. Podobnie jak materiał, który został pobrany w Płocku, na Osobowicach we Wrocławiu, w Starym Grodkowie czy Dworzysku w 2012 roku. On również trafił do Zakładu Medycyny Sądowej we Wrocławiu, więc zarzut, że jest jakaś monopolizacja badań jest absurdalny. Zarówno prokurator, jak i prowadzący badania może wysłać ten materiał gdzie chce. Ktoś może skorzystać z systemu, który stworzyliśmy, ale nie musi. Tutaj nikt nikogo do niczego nie zmusza.
Może badania w PBGOT są za drogie?
IPN od 2012 roku zapłacił około 2 mln zł brutto za zlecone badania przez prokuratorów IPN. W tym czasie, jak wspomniałem, PBGOT zakończyła badania około 400 ofiar i przebadała około 1000 próbek materiału porównawczego pochodzącego od krewnych ofiar. Prowadzone badania obejmowały wykonanie analizy DNA w kilku systemach badań. A także suport PBGOT na miejscu badań, pobieranie materiału na miejscu prac ekshumacyjnych, badania antropologiczne i medyczno-sądowe na miejscu prac, prowadzenie punktu medycznego podczas prac ekshumacyjnych etc. Naukowcy z PBGOT spędzili na miejscu prac ekshumacyjnych i poszukiwawczych od 2012 roku około 6 miesięcy. Przez ostatnie 2 lata koszty badań musiały być pokrywane ze środków pozyskanych przez PUM. Nadmieniam, że są to jedne z najbardziej skomplikowanych prac identyfikacyjnych prowadzonych na świecie. W przypadku Powązek zastosowano technologię Sekwencjonowania Nowej Generacji, gdzie koszty jednego badania (100 próbek) wynoszą około 160 tys zł.
Ale ostatnio podnoszony był zarzut, że zbyt długo identyfikowaliście Danutę Siedzikównę „Inkę”.
Jeżeli chodzi o pojawiające się zarzuty dotyczące czasu identyfikacji „Inki”, które podobno ciągnęły się strasznie długo, to zgodnie z zapisem dziennika laboratoryjnego, który został upubliczniony na naszej stronie wynika, że trwały one zaledwie 3,5 miesiąca. Wydaje mi się, że jest to okres ekspresowy. Chciałbym, żeby wszystkie identyfikacje, nawet te teraźniejsze trwały 3,5 miesiąca. Myślę, że każdy zespół genetyków sądowych na świecie chciałby, żeby w tym tempie udawało się identyfikować ludzi. To absolutny rekord jeżeli chodzi o tak zdegradowane szczątki, dodatkowo nie było materiału porównawczego i trzeba go było dopiero szukać. Żyła tylko siostrzenica „Inki”, ale to za daleki materiał, żeby można było się twardo wypowiedzieć. Stąd zarzuty pojawiające się o terminowość są też absurdalne.
Wszystko zależy więc od jakości materiału genetycznego?
Zdarzają sytuacje, kiedy mamy do czynienia ze szczątkami, w przypadku których badania trwają kilka lat, co też jest absolutnie normalne. Ale są i takie szczątki, które da się zidentyfikować nawet w ciągu kilku tygodni. Nie widzę więc powodu, żeby te badania przyspieszać. Pośpiech nie jest tu wskazany, nie jest to bowiem bieg na 100 m, ani zabawia w piaskownicy. Tutaj może on skończyć się tym, co mogliśmy obserwować w przypadku katastrofy smoleńskiej. Myślę, że nikomu nie zależy na tym, by w trakcie badań popełnić błąd. Co jeszcze istotne. Do 173 ofiar z Powązek, które mamy zidentyfikować, listę osób otrzymaliśmy dopiero w czerwcu 2015 roku. Od tego czasu dopiero wiemy kogo mamy identyfikować. Do 40 ofiar z tej listy w ogóle nie mamy żadnego materiału porównawczego, a do kolejnych blisko 60 ofiar materiał, który posiadamy jest albo zupełnie niewystarczający, bo pochodzi od bardzo dalekich krewnych, albo wymaga uzupełnienia, czyli pobrania od innych żyjących krewnych. Stąd szanse identyfikacji się wyczerpują.
Rozmawiał Piotr Czartoryski-Sziler
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Nic do Szczecina już nie przychodzi?
Nie. Szczątki 900 osób prof. Szwagrzyk przesłał do Wrocławia, a w ciągu kilku lat badań Zakład Medycyny Sądowej zidentyfikował jedynie kilka osób. Dlatego nie do końca rozumiemy dlaczego później mamy być rozliczani z czegoś, czego nie robimy. W Szczecinie posiadamy materiał z „Łączki”, który był pobrany w latach 2012-2013, ten z ostatniego etapu prac na Powązkach do nas jednak nie poszedł. Podobnie jak materiał, który został pobrany w Płocku, na Osobowicach we Wrocławiu, w Starym Grodkowie czy Dworzysku w 2012 roku. On również trafił do Zakładu Medycyny Sądowej we Wrocławiu, więc zarzut, że jest jakaś monopolizacja badań jest absurdalny. Zarówno prokurator, jak i prowadzący badania może wysłać ten materiał gdzie chce. Ktoś może skorzystać z systemu, który stworzyliśmy, ale nie musi. Tutaj nikt nikogo do niczego nie zmusza.
Może badania w PBGOT są za drogie?
IPN od 2012 roku zapłacił około 2 mln zł brutto za zlecone badania przez prokuratorów IPN. W tym czasie, jak wspomniałem, PBGOT zakończyła badania około 400 ofiar i przebadała około 1000 próbek materiału porównawczego pochodzącego od krewnych ofiar. Prowadzone badania obejmowały wykonanie analizy DNA w kilku systemach badań. A także suport PBGOT na miejscu badań, pobieranie materiału na miejscu prac ekshumacyjnych, badania antropologiczne i medyczno-sądowe na miejscu prac, prowadzenie punktu medycznego podczas prac ekshumacyjnych etc. Naukowcy z PBGOT spędzili na miejscu prac ekshumacyjnych i poszukiwawczych od 2012 roku około 6 miesięcy. Przez ostatnie 2 lata koszty badań musiały być pokrywane ze środków pozyskanych przez PUM. Nadmieniam, że są to jedne z najbardziej skomplikowanych prac identyfikacyjnych prowadzonych na świecie. W przypadku Powązek zastosowano technologię Sekwencjonowania Nowej Generacji, gdzie koszty jednego badania (100 próbek) wynoszą około 160 tys zł.
Ale ostatnio podnoszony był zarzut, że zbyt długo identyfikowaliście Danutę Siedzikównę „Inkę”.
Jeżeli chodzi o pojawiające się zarzuty dotyczące czasu identyfikacji „Inki”, które podobno ciągnęły się strasznie długo, to zgodnie z zapisem dziennika laboratoryjnego, który został upubliczniony na naszej stronie wynika, że trwały one zaledwie 3,5 miesiąca. Wydaje mi się, że jest to okres ekspresowy. Chciałbym, żeby wszystkie identyfikacje, nawet te teraźniejsze trwały 3,5 miesiąca. Myślę, że każdy zespół genetyków sądowych na świecie chciałby, żeby w tym tempie udawało się identyfikować ludzi. To absolutny rekord jeżeli chodzi o tak zdegradowane szczątki, dodatkowo nie było materiału porównawczego i trzeba go było dopiero szukać. Żyła tylko siostrzenica „Inki”, ale to za daleki materiał, żeby można było się twardo wypowiedzieć. Stąd zarzuty pojawiające się o terminowość są też absurdalne.
Wszystko zależy więc od jakości materiału genetycznego?
Zdarzają sytuacje, kiedy mamy do czynienia ze szczątkami, w przypadku których badania trwają kilka lat, co też jest absolutnie normalne. Ale są i takie szczątki, które da się zidentyfikować nawet w ciągu kilku tygodni. Nie widzę więc powodu, żeby te badania przyspieszać. Pośpiech nie jest tu wskazany, nie jest to bowiem bieg na 100 m, ani zabawia w piaskownicy. Tutaj może on skończyć się tym, co mogliśmy obserwować w przypadku katastrofy smoleńskiej. Myślę, że nikomu nie zależy na tym, by w trakcie badań popełnić błąd. Co jeszcze istotne. Do 173 ofiar z Powązek, które mamy zidentyfikować, listę osób otrzymaliśmy dopiero w czerwcu 2015 roku. Od tego czasu dopiero wiemy kogo mamy identyfikować. Do 40 ofiar z tej listy w ogóle nie mamy żadnego materiału porównawczego, a do kolejnych blisko 60 ofiar materiał, który posiadamy jest albo zupełnie niewystarczający, bo pochodzi od bardzo dalekich krewnych, albo wymaga uzupełnienia, czyli pobrania od innych żyjących krewnych. Stąd szanse identyfikacji się wyczerpują.
Rozmawiał Piotr Czartoryski-Sziler
Strona 2 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/329458-wkrotce-poznamy-nazwiska-nastepnych-zidentyfikowanych-zolnierzy-wykletych-nasz-wywiad-dr-ossowski-to-kolejnych-kilkanascie-osob?strona=2