Tak długo czekaliśmy na odtajnienie zbioru zastrzeżonego IPN, że wokół niego urosła swoista legenda
—o tym, co znajduje się w aktach z dr. Witoldem Bagieńskim, pracownikiem Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia na łamach nowego wydania tygodnika „wSieci” Piotr Czartoryski-Sziler.
Jako historycy nie mieliśmy do tej pory pełnej świadomości, co się w tym zbiorze znajduje. Było za to bardzo wiele różnego rodzaju domysłów. Czasami napotykaliśmy na ślady pewnych spraw w innych dokumentach i wszystko wskazywało na to, że ze względu na ich kaliber powinny być tajne. Tak naprawdę dopiero teraz się okaże, z czym mamy do czynienia. W tej pierwszej części, która została ujawniona, nie ma może jakichś spektakularnych nazwisk, a wiele spraw jest różnej wartości. Niektóre są bardzo ciekawe, a nad innymi można się zastanawiać, co w ogóle zadecydowało o tym, że znalazły się w zbiorze zastrzeżonym. Oczekiwania wobec tego zbioru były olbrzymie, teraz się okaże, czy nie były zawyżane
—mówi historyk.
CZYTAJ TAKŻE: „Wrogowie wolności przegrają”. Nowy numer „wSieci”: Obszerna relacja z gali, a także analizy po zaprzysiężeniu Trumpa
Badacz wyjaśnia również, z jakim typem materiałów mamy do czynienia i co nowego mogą one wnieść do naszej obecnej wiedzy.
To jest cały szereg archiwaliów różnego typu. Z jednej strony są to akta osobowe funkcjonariuszy, czyli podstawowa dokumentacja personalna. Z drugiej strony to sprawy operacyjne, zarówno rozpracowania, np. kiedy kontrwywiad usiłował inwigilować zachodnich dyplomatów. Są też materiały dotyczące działań kontrwywiadu przeciwko obcym wywiadom, tzw. gry kontrwywiadowcze, czyli po prostu forma zidentyfikowania obcej agentury i wyłapania jej. Do tego dochodzą np. sprawy operacyjne wywiadu o bardzo różnym charakterze. Częstokroć chodzi o agenturę, o osoby, które miały jakieś formy kontaktów z wywiadem PRL. Ale mowa tu także o dokumentacji administracyjnej, szkoleniowej, czy finansowej poszczególnych jednostek, bo tego typu rzeczy też wyszły ze zbioru zastrzeżonego
—przekonuje historyk.
Już teraz widać, że akta ze zbioru zastrzeżonego to prawdziwa gratka nie tylko dla poszukiwaczy prawdy, ale również dla „miłośników kina akcji”. To historie, które nadawałyby się na niejedną opowieść o Jamesie Bondzie.
W latach 70. XX w. wywiad PRL wykorzystał życiorys żyjącego człowieka do tego, żeby wysłać na Zachód niejako jego sobowtóra. Nie oczywiście w sensie wizualnym, ale ten funkcjonariusz posługiwał się jego imieniem, nazwiskiem i częścią życiorysu. Pod tymi fałszywymi danymi trafił do RFN, gdzie udało mu się znaleźć pracę w urzędzie ds. przesiedleńców. Instytucja ta zajmowała się osobami, które znajdowały się na terenie Niemiec, a przyjechały np. z krajów bloku komunistycznego. Miał on tam m.in. dostęp do wrażliwej wiedzy na temat tego, czyje życiorysy budzą jakieś wątpliwości tego urzędu. Szpieg ten zadomowił się w Niemczech i przez kilka lat przekazywał informacje. W pewnym momencie nastąpiła jednak wpadka. Co się stało? Prawdziwy Jerzy Kaczmarek, którego życiorys bez jego wiedzy został wykorzystany przez wywiad PRL, zwrócił się poprzez niemieckich turystów do niemieckiego Czerwonego Krzyża. Był sierotą z Pomorza, który starał się dotrzeć do własnej rodziny. Konkretnie usiłował odnaleźć matkę, bo wtedy tylko ona jeszcze żyła. Wtedy okazało się, że Niemcy znają już taką postać i zdekonspirowali podszywającego się pod nią oficera. Został aresztowany
—mówi dr. Witold Bagieński.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/historia/326113-w-nowym-numerze-wsieci-o-zbiorze-zastrzezonym-ipn-wokol-niego-urosla-swoista-legenda-dopiero-teraz-sie-okaze-z-czym-mamy-do-czynienia