Ważny tekst prof. Krasnodębskiego w "Rzeczach Wspólnych": Wielkie spełnienie, czyli postliberalizm po polsku

Rys. Andrzej Krauze
Rys. Andrzej Krauze

Jako ideowa formacja polski liberalizm doznał zupełnego niemal uwiądu – w druku nie ukazuje się niemal nic godnego lektury i polemiki, nie pojawiła się żadna nowa idea, ograniczono się do straszenia PiS-em i propagandy prorządowej. Rozkwitł natomiast w praktyce, można rzec, że znalazł swoje spełnienie w Polsce Tuska, wreszcie zrealizował swoją istotę. Po pierwszej fazie, przyszedł w drugiej kadencji rządów PO czas, w którym można zinstytucjonalizować głębokie przemiany Polski dokonane w ostatnich latach

„Demokracja peryferii”, w której zajmowałem się szczególnym wariantem polskiego liberalizmu jako dominującą filozofią publiczną III RP, kończyła się stwierdzeniem, że liberalizm w jego polskiej, pookragłostołowej wersji wyczerpał swoje możliwości. Rzeczywiście wkrótce potem zaczęła się nowa epoka. Wzbierała niechęć do rządów Leszka Millera i SLD. Afera Rywina ostatecznie pogrążyła Millera, ale także bardzo nadwyrężyła reputację Adama Michnika, jednego z ojców założycieli III RP i głównych twórców „polskiego liberalizmu”.

Jednak potem zamiast koalicji dwóch partii, deklarujących konieczność radykalnej przebudowy III RP, nastąpił ostry konflikt trwający do dziś. Mimo to w latach 2005-2007 usiłowano realizować wiele z formułowanych wcześniej postulatów i budować IV RP.

Próba zmiany

Dzisiaj widzimy, że był to zupełnie wyjątkowy okres. Niektóre dokumenty z tamtego czasu czyta się dzisiaj jakby pochodziły z bardzo odległej epoki. W centrum władzy pojawili się nowi ludzie. Dotychczasowe pokomunistyczne i posolidarnościowe elity musiały chwilowo je opuścić. Zmieniła się polityka historyczna. Zamiast koncentrować się na polskich winach, zaczęto także pokazywać polską wielkość. Podjęto próbę uporania się z komunistyczną przeszłością, co znalazło wyraz w ustawie lustracyjnej, która po raz pierwszy miała objąć także środowiska dotąd nietknięte, jak sędziowie czy profesorowie uniwersyteccy. Odwołanie się do katolicyzmu jako zwornika polskiej tożsamości stało się czymś oczywistym.

Polityka zagraniczna stała się bardziej samodzielna. „Kicz” pojednania polsko-niemieckiego skończył się dość gwałtownie, a zaczęła ostra dyskusja o pamięci i historii, o systemie głosowania w Unii, o relacjach z Rosją i z USA. W negocjacjach traktatu lizbońskiego Polska była ważnym, trudnym partnerem, choć ostatecznie zaakceptowała kompromis. Niewątpliwie punktem kulminacyjnym nowej polityki zagranicznej była słynna wyprawa Lecha Kaczyńskiego do Tbilisi wraz z prezydentami Ukrainy, Litwy i Estonii oraz premierem Łotwy, by ratować Gruzję. Trudno sobie wyobrazić, że dzisiaj byłoby to możliwe. Polska nie byłaby już w stanie zebrać wokół siebie tylu sprzymierzeńców z regionu, nie mówiąc już o mobilizacji do tego rodzaju niebezpiecznej misji głów państw. No i prawdopodobnie nikt już z Unii Europejskiej nie pofatygowałby się do Moskwy, by powstrzymywać Rosję.

Pojawił się wówczas również wyjątkowy jak na III RP pluralizm w mediach. „Gazeta Wyborcza” straciła monopol ideotwórczy. Wydawany przez niemiecki koncern „Dziennik” rzucił jej bezpośrednie, choć krótkotrwałe, wyzwanie. „Rzeczpospolita” stała się najważniejszym opiniotwórczym dziennikiem konserwatywnym, „Wprost” tygodnikiem śmiało podejmującym istotne problemy polityczne. W telewizji publicznej pojawiły się zupełnie nowe twarze, a jej prezesem na krótko został Bronisław Wildstein, jeden z najwybitniejszych polskich intelektualistów, znany z niezależności poglądów.

Kontrrewolucja establishmentu

Wszystko to wywołało gwałtowną reakcję establishmentu. Pisano o zawłaszczaniu państwa, o skoku na media. Lustracja wywołała gwałtowny opór środowisk akademickich, gorliwie podsycany przez media. Krytykowana była polityka zagraniczna jako nieefektywna, konfliktowa, izolująca Polskę, antyeuropejska. Za granicą, szczególnie w Niemczech, Polska była przedstawiania jako kraj ogarnięty homofobią i nacjonalizmem.

Po 2007 – i tym bardziej po 2010 – okazało się, że nie idzie o rzekomo gwałcone zasady, lecz po prostu o władzę w rękach ludzi, którym wydaje się, że się im ona z naturalnych względów należy. Wkrótce nikt już nie pamiętał ani o potępianiu zawłaszczania państwa, ani o apolityczności służby cywilnej, ani o odpartyjnieniu mediów publicznych, na które znowu trzeba płacić abonament, ani o prawach opozycji, ani o szacunku dla urzędu prezydenta. Nastąpiła skuteczna kontrrewolucja establishmentu. Jego odłamy podzieliły się władzą, uznając hegemonię PO, która zręcznie rozdaje przywileje, pacyfikując potencjalnych krytyków i nagradzając pomocników – posypały się ordery i stanowiska. Nikt, najlichszy nawet zapiewajło, nie pozostał bez nagrody. Ukoronowaniem procesu restauracji jest powrót Leszka Millera do sejmu i na stanowisko przewodniczącego SLD, polityków Unii Demokratycznej do Pałacu Namiestnikowskiego, „Gazety Wyborczej” do dominacji na (kurczącym się co prawda) rynku prasowym oraz - w roli pioniera łączącego autostradami Polskę z Berlinem – Jana Kulczyka do orszaku prezydenta RP. W zasadzie brakuje już tylko Lwa Rywina na stanowisku prezesa telewizji. Ale on, nieszczęsny, zadarł przecież z „Agorą”.

Ideowy uwiąd w dobie postpolityki

Co zaś stało się z „polskim liberalizmem”? Jak zmieniło go to polityczne zwycięstwo – fakt, że do pełni władzy, potwierdzonej ponownym zwycięstwem w wyborach, doszła formacja, która kiedyś odwoływała się do liberalnej tradycji (choć w wersji gdańskiej, nie warszawsko-krakowskiej)? Otóż jako ideowa formacja polski liberalizm doznał zupełnego niemal uwiądu – w druku nie ukazuje się niemal nic godnego lektury i polemiki, nie pojawiła się żadna nowa idea, ograniczono się do straszenia PiS-em i propagandy prorządowej. Rozkwitł natomiast w praktyce, można rzec, że znalazł swoje spełnienie w Polsce Tuska, wreszcie zrealizował swoją istotę. Po pierwszej fazie – fazie ostrożnych, ewolucyjnych kroków – przyszedł w drugiej kadencji rządów PO czas, w którym można zinstytucjonalizować głębokie przemiany Polski dokonane w ostatnich latach – równie głębokie, jak te, które dokonały się w pierwszych latach „transformacji”, co dopiero teraz zaczyna docierać do świadomości szerszej rzeszy Polaków.

Charakterystyczna dla liberalizmu niechęć do polityczności została teraz doprowadzona do skrajności – w 2007 radośnie obwieszczono „postpolitykę”, a więc daleko idącą depolityzację Polaków. Miano już tylko administrować, a nie rządzić. Zaniknęło niemal zupełnie tak kiedyś częste odwoływanie się do społeczeństwa obywatelskiego, jednego ze sztandarowych pojęć polskiego liberalizmu. Obecnie wszelkie formy samoorganizacji społeczeństwa, poza charytatywnymi, postrzegane są jako zagrożenie dla władzy, jako zbędny kłopot utrudniający rządzenie, niepotrzebne zakłócenie procesu podejmowania decyzji. Polacy mają oddać głos w wyborach, potem co najwyżej mogą pertraktować z władzą jako poszczególne klientelistyczne grupy, najlepiej jednak by siedzieli przed telewizorem, przy grillu lub w pubie. Emocje polityczne zostały skanalizowane i sprowadzone do ekscytacji kolejnymi rozłamami w PiS i do oburzania się bulwersującymi słowami Jarosława Kaczyńskiego.

Polacy mają się cieszyć „ciepłą wodą w kranie”, „Polską w budowie”, „zieloną wyspą”, modernizacją i dobrobytem, pochwałami zagranicy, prezydencją i Jerzym Buzkiem. Dopiero teraz zaczęto straszyć ich kryzysem i poproszono o finansowe wsparcie Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Przy czym owa „modernizacja” nie była rozumiana jako budowa silnej gospodarki, konkurencyjnej wobec innych gospodarek europejskich, jako podstawa siły państwa, jako zbiorowe dokonanie, lecz głównie jako otwarcie możliwości indywidualnej konsumpcji, możliwej dzięki dotacjom europejskim. Inni w tym myśleniu nigdy nie są konkurentami, lecz tylko partnerami i darczyńcami. Coraz słabszym zapewnieniom o przywiązaniu do zasad wolnego rynku towarzyszy propagowanie poglądu, że głównym czynnikiem rozwoju Polski są fundusze Unii Europejskiej, co znalazło wyraz w ostatniej kampanii wyborczej, z jej głównym hasłem zapewnienia 300 miliardów złotych z kasy Unii. Ostatecznie „wolnorynkowość” sprowadza się do obrony interesów wielkich koncernów zachodnich działających na terenie Polski, interesów najbogatszych Polaków i interesów najbogatszych regionów Polski.

Minimalizacja państwa

Skutecznie natomiast realizowano w ostatnich latach politykę minimalizacji państwa. Nie oznacza ona oczywiście ograniczania biurokracji czy własnych przywilejów. Nie oznacza także zmniejszenia represyjności, bo rząd nie waha się użyć siły wobec swoich krytyków – zwłaszcza takich, na których łatwo jest napuścić opinię publiczną. Zwalczanie korupcji podporządkowane zostało celom politycznym. Afery szkodzące rządzącym są bezczelnie tuszowane, jak było w przypadku afery hazardowej, z drugiej strony od czasu do czasu ujawnia się dawne nadużycia i przestępstwa, które już przed laty powinny być zbadane i osądzone. Służy to dyscyplinowaniu potencjalnych przeciwników czy konkurentów do władzy. Taki charakter miały, jak się wydaje, ostatnie niejasne działania wobec generała Gromosława Czempińskiego, czołowej postaci III RP i, jeśli wierzyć jego deklaracjom, jedynego z twórców PO, najpierw zatrzymanego, a następnie szybko zwolnionego za kaucją. Zapewne jego sprawa skończy się podobnie jak afera ze szwajcarskimi kontami lewicy.

Minimalizowanie państwa polskiego oznacza przede wszystkim osłabianie go jako podmiotu politycznego w relacjach zewnętrznych i pozbawianie możliwości wpływu Polaków na zasadnicze decyzje w nim podejmowane, co sprawia, że to państwo w coraz mniejszym stopniu jest „ich” państwem, wyrazem i narzędziem realizacji ich woli i ich przekonań. Obecny kryzys i podjęte przez Niemcy i Francję działania na rzecz budowania „unii fiskalnej” wzmocniły nadzieję polskich liberałów, że wreszcie uda się trwale roztopić tak nielubianą przez nich Polskę w Europie.

Jeśli zatem jeszcze niedawno walczono o większą „podmiotowość”, to dzisiaj zagrożona jest suwerenność nawet w najbardziej elementarnym sensie. Europeizm polskiego establishmentu przeszedł w euroserwilizm, w aprioryczną zgodę na wszystkie propozycje Berlina i Paryża, byle tylko być „w pierwszym kręgu”. W związku z tym pogrzebano nawet to, co wydawało się aksjomatem polityki zagranicznej III RP – „giedroyciową” politykę wschodnią. Pierwszym wyrazem bezsiły i kapitulacji była tragedia smoleńska i skandal posmoleński. Jednocześnie jeszcze bardziej związała ona zwolenników, zwłaszcza „inteligenckich”, z PO w formie „brudnej wspólnoty”. W półtora roku później taka sama kapitulacja dokonała się w polityce europejskiej – i choć okoliczności były mniej dramatyczne, jej konsekwencje będą równie poważne.

Upadek debaty

Depolityzacja polega także na tym, że zamarły niemal dyskusje ideowe, które dotyczyłyby kształtu polskiej demokracji i kierunków polityki Rzeczypospolitej, co oczywiście nie znaczy, że nie toczą się mniej lub bardziej niszowe dyskusje „eksperckie”, dotyczące poszczególnych dziedzin czy problemów. Dyskusja ma sens tylko wtedy, gdy dyskutujący traktują dostatecznie poważnie własne argumenty i argumenty strony przeciwnej. Nie trzeba zakładać, że można przekonać drugą stronę, bo w warunkach polskich byłby to zupełnie oderwany od rzeczywistości idealizm, wystarczy minimalne założenie, że argument się liczy i że trzeba odpowiadać nań argumentem, a nie drwiną i obelgą czy argumentem ad hominem. Tymczasem podważanie „godnościowych fundamentów prezydentury” niemal od razu stało się podważaniem godnościowych fundamentów życia publicznego w ogóle. Już nie chodziło o argument, ale o wygląd, nazwisko itd.

Oczywiście od samego początku III RP spory polityczne żadną miarą nie mogły uchodzić za dżentelmeńskie. Słowo „oszołom” ukuto przecież już w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Jednak starano się przynajmniej zachować pozory. Jeśli porównamy „GW” sprzed lat i obecną, widzimy zasadnicze różnice. Zniknęły sążniste artykuły, dziennikarzy i publicystów z intelektualnymi ambicjami wyparli młodsi „redaktorzy”, którzy porzucili wszelkie tego rodzaju aspirację na rzecz dość prostackiego „dawania oporu” i „dowalania” oponentowi. Zresztą w roli głównego medium III RP „GW” i tak została zastąpiona przez TVN, a miejsce „Gazety Świątecznej”. „Tygodnika Powszechnego” i „Niezbędnika inteligenta” jako głównej pożywki duchowej zajęło „Szkło kontaktowe”. I nic lepiej nie wyraża tej ewolucji niż jakże trafna obserwacja Kuby Wojewódzkiego w rozmowie z Adamem Michnikiem, że tylko on mu pozostał.

W nowym „dyskursie” III RP można powiedzieć wszystko, by za chwilę twierdzić coś zupełnie innego. Znane są liczne przypadki ludzi, którzy w ostatnich latach radykalnie zmienili poglądy – na czele z urzędującym ministrem spraw zagranicznych, który nigdy nie wytłumaczył, dlaczego wraz ze zmianą przynależności partyjnej tak bardzo zmieniała się jego ocena sytuacji politycznej w Europie i na świecie. Najczęściej od „prawicowości” i „konserwatyzmu” zmierzano żwawo ku „salonowi” i „głównemu nurtowi”, czy to w Polsce, czy to w Europie. Niestety konserwatyzm często okazywał się tylko pozą wynikającą z prowincjonalności lub oportunizmu i bardzo często znikał w spotkaniu ze światem „zachodnim”, na przykład w Brukseli.

Instrumentalizm ideowy sprawił, że w zasadzie poważna debata nie jest możliwa. W dodatku zachowanie się przedstawicieli obozu rządzącego przed katastrofą smoleńską i po niej spowodowało, że także po drugiej stronie gotowość do wymiany argumentów zanikła. Trudno dyskutować z kimś, kto dawno powinien ustąpić ze stanowiska i odpowiadać za zaniedbania graniczące z naruszeniem polskiej racji stanu.

Kneblowanie przeciwników, promocja wulgarności

Na poziomie instytucjonalnym upadek wyraża się w utracie znaczenia parlamentu jako forum poważnej dyskusji. Ten uwiąd debaty publicznej wynika również z faktu, że znaleziono lepszy sposób na rozstrzyganie sporów o Polskę. Zamiast pozwolić na swobodną artykulację poglądów, można po prostu zamknąć usta oponentowi. Powoli zanikały więc fora, na których tego rodzaju dyskusja była możliwa – od telewizji po prasę. Obywatele zostali w dużej mierze odcięci od informacji o świecie i wydarzeniach w kraju, które mogłyby źle świadczyć o rządzie. Zostały nieliczne wyspy, służące głównie jako alibi, mające udowadniać, że nadal panuje w Polsce wolność słowa i że nadal dopuszczane są różnorodne poglądy. W istocie polski liberalizm nigdy zresztą nie cenił tych wartości i dbał przede wszystkim o pilnowanie granic tego, co może zostać powiedziane i napisane.

Nastąpiły także przemiany w sferze moralno-kulturowej w duchu libertynizmu obyczajowego. Obok przeteoretyzowanego pseudoneoleninizmu i kadrowego feminizmu pojawiło się groźniejsze, bo bardziej masowe zjawisko – wulgarny populizm z silnymi elementami plebejskiego antyklerykalizmu i permisywizmu obyczajowego, będący zmodernizowaną wersją dawnego urbanowskiego panświnizmu. Po raz pierwszy od czasów Gomułki mamy masowe wystąpienia antykatolickie, wspierane przez niektórych postępowych księży. Bariera psychiczna padła w czasie demonstracji atakującej modlących się pod krzyżem przed Pałacem Namiestnikowskim w intencji ofiar tragedii smoleńskiej. Trudno nie zauważyć, że Kościół, jego hierarchia, traci niestety autorytet moralny. Kościół nie bardzo wiedział, jak się ma zachować w dniach żałoby smoleńskiej.

Głęboko dotknęła go sprawa lustracji, z którą nie był w stanie poradzić sobie w wiarygodny sposób. Odważna postawa, jaką reprezentuje ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski, stanowi niestety wyjątek. Kościół jest dziś nie mniej podzielony niż społeczeństwo. Najpierw podzielono go na toruński i łagiewnicki, potem okazało się, że znacznie ważniejszy jest inny, bardziej egzystencjalny, a jednocześnie nasuwający historyczne skojarzenia, podział – część hierarchii szuka dobrych relacji z władzą, podczas gdy przedstawiciele niższego duchowieństwa tradycyjnie solidaryzują się z protestującym ludem.

Zamulanie pamięci

„Polski liberalizm” wreszcie poradził sobie z dylematem, co robić z komunistyczną przeszłością. Jak pamiętamy, wymyślono go w dużej mierze po to, by uzasadnić, dlaczego nie należy karać funkcjonariuszy dawnego reżimu. Teraz okazało się, że żadne łamańce intelektualne w rodzaju tych, które proponował Andrzej Walicki, nie są potrzebne. Rozwiązanie dylematu jest dość typowe dla Polski Tuska – niekonsekwencja, rozmywanie problemu i zamulanie mózgów. Nastąpiła rytualizacja pamięci o Solidarności. Ostatecznie wszyscy zapisali się do niej, łącznie z generałem Wojciechem Jaruzelskim. W miarę zanikania nostalgii peerelowskiej stała się ona dziedzictwem ogólnonarodowym, prawie już nie podważanym przez postkomunistów. Prezydent Bronisław Komorowski wyrasta na czołowego bohatera opozycji antykomunistycznej, co nie przeszkadza mu otaczać się postkomunistycznymi doradcami. Media i polityka kreują w miarę zapotrzebowania kolejne „legendy Solidarności”. Zarazem odebrano ideom wówczas głoszonym jakiekolwiek aktualne znaczenie polityczne – idea „podmiotowości”, „godności”, wolności jako niezawisłości i jako aktywnego uczestnictwa w polityce skazane zostały na zapomnienie. Zrezygnowano również z dążenia do ukarania winnych – i w ogóle z jakiejkolwiek konsekwencji w ocenie przeszłości. Można więc z jednej strony zapraszać generała Jaruzelskiego na zebranie Rady Bezpieczeństwa Narodowego, a Jerzego Urbana na przyjęcia, i jednocześnie ubolewać, że zbrodnie stanu wojennego nie zostały ukarane. Współpraca z SB przestała dyskwalifikować politycznie i moralnie. Przykład ministra Michała Boniego pokazał, że można doskonale funkcjonować w polskiej polityce, nawet jeśli latami kłamało się publicznie. Publikacja takich książek jak biografia Ryszarda Kapuścińskiego służą do oswajaniu problemu głębokiego uwikłania polskich elit kulturowych w system i przygotowaniu nas na kolejne rewelacje dotyczące naszych wspaniałych twórców. Nawet Tomasz Turowski znajduje swoich obrońców, których w pewnym momencie zabrakło i Lesławowi Maleszce i księdzu Michałowi Czajkowskiemu.

Nowy podział

Jak wiemy, Polska Tuska budzi opór części Polaków. Dla nich jest rzeczą oczywistą, że dawni liberałowie budują dzisiaj demokrację sui generis, przypominającą „kierowaną demokrację”, jaka od dłuższego już czasu panuje w Rosji. Opozycja spychana jest na margines. Dotyczy to nie tylko partii opozycyjnej, lecz także po prostu ludzi o odmiennych poglądach, zastraszanych i dyskryminowanych, nadzorowanych. Oczywiście wariant polski „kierowanej demokracji” różni się od rosyjskiego w równie dużym stopniu, jak rzeczywistość PRL różniła się od rzeczywistości Związku Sowieckiego. Przestrzenie wolności są znaczenie większe, represje słabsze, władza bardziej nastawiona na perswazję słowną, na „środki miękkie”. Jest jednak jedna zasadnicza cecha, która negatywnie odróżnia platformianą III RP od Rosji. O ile Rosja pozostaje suwerenna w relacjach zewnętrznych, o tyle Polska coraz bardziej staje się państwem uzależnionym. W gruncie rzeczy nie chodzi już tylko o to, jaka ma być Polska, ale czy w ogóle ma być, czy rzeczywiście jest niezbędna.

Przemówienie Sikorskiego w Berlinie, postawa rządu wobec kolejnych akcji „ratowania euro” oraz prób budowania „unii fiskalnej”, także reakcje na te wydarzenia wielu polskich polityków pokazały, że dla ludzi tego obozu istnienie Rzeczypospolitej jako samodzielnego bytu politycznego nie jest czymś oczywistym czy nawet pożądanym, jeśli jest w konflikcie z innymi celami, takimi np. jak dobrobyt, zwłaszcza ich samych. Zgodnie z zasadą „zamulenia” argumentuje się przy tym, że i tak od dawna nie istnieje nic takiego, jak pełna suwerenność, a jeśliby nawet była, to i tak już się jej zrzekliśmy, przystępując do Unii, by zaraz potem twierdzić, że jedynym skutecznym sposobem obrony suwerenności jest zdeponowanie jej w Unii.

Dzisiejszy podział polityczny to coraz bardziej podział na tych, którzy widzą Polaków i siebie wśród nich jako podmiot polityczny, jak naród, który w procesach politycznych decyduje o swoich sprawach wewnętrznych i który zachowuje suwerenność na zewnątrz oraz na tych, którzy postrzegają Polaków jako grupę etnicznokulturową, siebie zaś jako działających politycznie pośród innych władczych Europejczyków w Unii i poprzez Unię. Polska jest dla nich tylko pewnym zasobem, określającym możliwości tego działania oraz pewnym obszarem i grupą ludności, którymi trzeba zarządzać zgodnie z zaleceniami płynącymi z centrum władzy i prestiżu. To zaś, jaką ideologią uspokaja się Polaków, ma ostatecznie drugorzędne znaczenie.

Zdzisław Krasnodębski (ur. 1953), socjolog, filozof społeczny, doktor habilitowany, profesor Uniwersytetu w Bremie, publicysta. Wykładał też na Uniwersytecie Warszawskim, Uniwersytecie w Kassel, Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego, Katolickim Uniwersytecie Ameryki oraz Columbia University. Był członkiem Komitetu Socjologii Polskiej Akademii Nauk. Autor wielu książek, m.in. „Upadku idei postępu” (1991) i „Demokracji peryferii” (2003), ostatnio wydał „Większego cudu nie będzie” (Ośrodek Myśli Politycznej, 2011). Publikował m.in. w „Znaku”, „Rzeczpospolitej”, „Dzienniku”. W 2005 był członkiem Honorowego Komitetu Poparcia Lecha Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich, a w latach 2007-2009 – Rady Służby Publicznej przy Prezesie Rady Ministrów.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.